Dziedzictwo nie z tej ziemi
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach programu Narodowego Centrum Kultury: EtnoPolska. Edycja 2024
O projekcie
Prezentujemy efekty projektu łączącego badania naukowe z działaniami edukacyjnymi i animacyjnymi, mającymi na celu zachowanie i promowanie lokalnych tradycji regionu zwoleńskiego. W poszczególnych działaniach koncentrowaliśmy się na utrwaleniu pamięci o zjawiskach głęboko zakorzenionych w regionalnym i niematerialnym dziedzictwie kulturowym. Obejmuje on nie tylko sam region zwoleński, ale także miejscowości zlokalizowane w sąsiednich powiatach, gdzie w przestrzeni publicznej występują punkty związane z tym tematem.
Cel
Naszym głównym celem jest zachowanie lokalnej tradycji związanej ze zjawiskami nadnaturalnymi, które przetrwały w zbiorowej pamięci mieszkańców regionu. Chcemy upowszechnić to bogactwo niematerialnego dziedzictwa kulturowego, tak aby przyszłe pokolenia mogły czerpać z niego wiedzę i inspirację.
Cel ten udaje nam się osiągnąć dzięki różnorodnym i atrakcyjnym formom przekazu: wirtualnemu przewodnikowi, który możecie pobrać na dole strony, podobnie jak mapy oraz grę, którą możecie wypożyczyć w Muzeum. Nie byłby on w ogóle do osiągnięcia bez udziału osób, które zdecydowały się na rozmowy z nami, przekazując informacje często unikatowe, a na pewno kluczowe dla przeprowadzonych badań.
Dwa wymiary projektu:
- Badania terenowe
Zebrane informacje posłużyły do opracowania:- Cyfrowego przewodnika dostępnego w wersjach językowych PL i EN, opatrzonego w mapy, które możesz pobrać: Dziedzictwo nie z tej ziemi. Wersja PL
- Wielkoformatowej gry edukacyjnej w formie szlaku i mapy,
- Zakładki strony, na której właśnie jesteście
- Działania animacyjne
Założyliśmy, opracowaliśmy i przeprowadziliśmy- Wydarzenie Równonoc Jesienna 2024,
- Scenariusze lekcji dla szkół podstawowych i ponadpodstawowych, które możesz pobrać.
Przejechaliśmy także szlakiem, który w naturalny sposób powstał w wyniku badań i tworzenia opracowania. Nasz video tour możesz zobaczyć tutaj:
Zapraszamy Was do odkrywania bogatego dziedzictwa kulturowego regionu zwoleńskiego oraz zaangażowania się w zachowanie lokalnych tradycji!
Poniżej znajdziecie materiał, który powstał w ramach projektu. Został opracowany problemowo, wg bloków tematycznych, które ukształtowały się w trakcie badań. Poszczególne z nich dotyczą miejsc z mikroregionu zwoleńskiego i okolic. W sumie jest to kilkadziesiąt miejscowości.
Autorem publikacji jest dr hab. Paweł Madejski, Instytut Historii UMCS.
Niematerialne dziedzictwo kulturowe przyjmuje różne, zwykle ulotne, formy. Ich dokumentowanie zaczęło się dopiero w drugiej połowie XIX wieku. Przez długi czas niektóre elementy składające się na ten rodzaj dziedzictwa pomijano, a co więcej, zwalczano i ścigano karnie, jak chociażby znachorstwo. Kulturowa i polityczna poprawność także odegrała swoją rolę w rezygnacjach z praktyk i wierzeń uważanych za przesądy, wytwór ciemnoty i zacofania. Nie chodzi przy tym tylko o obyczaje dzisiaj uznawane za co najmniej kontrowersyjne, jak podkarpackie judaszki. W czasach przesyconych racjonalnością i technologią dawne opowieści jawią się jako śmieszne, naiwne, wręcz głupie, zupełnie inne od tych tworzonych współcześnie, mających zwykle pseudonaukową podstawę. Co prawda przemysł filmowy niekiedy sięga po ludowe wierzenia i gusła, ale to wcale nie rehabilituje tych ostatnich. W efekcie wciąż żyjący depozytariusze dawnych narracji w obawie przed śmiesznością niechętnie dzielą się posiadanymi informacjami. Postępująca laicyzacja społeczeństwa jest kolejnym mechanizmem wpływającym na porzucanie przeświadczeń o kontaktach z siłami zła albo dobra. Można przy tym przyjąć, że w miejsce opowieści tradycyjnych płynnie wkraczają opowieści bardziej „naukowe”, jak o spotkaniach z istotami z kosmosu, ewentualnie z bohaterami miejskich legend, jak z czarną wołgą. Charakterystyczne zresztą, że teraz to miasto stało się głównym twórcą opowiadań, zastępując w tym wieś, a także promując ziołolecznictwo, aktywnie szukając kontaktu z dawno utraconą ludowością. Czymkolwiek ona nie była i nie jest.
Mikroregion zwoleński nie jest pod tym względem wyjątkowy. Spotkania z depozytariuszami wiedzy o dziedzictwie niematerialnym ujawniają, że często wstydzą się jej, niechętnie nią się dzielą, chociaż nie jest to regułą. Badania prowadzone w trakcie realizacji programu wskazały na istnienie wielu paradoksalnych zjawisk – z jednej strony nikt nie chce przyznawać racji dawnym przesądom, z drugiej niektóre z nich nadal są żywe i stosowane, nawet przez osoby wykształcone. Co więcej, wielu z respondentów osobiście doświadczyło kontaktów ze zjawiskami paranormalnymi.
Dziedzictwo „nie z tej ziemi” rehabilitowane jest za to przez współczesną turystykę. Jej wyspecjalizowane gałęzie, takie jak tanatoturystyka, mroczna turystyka i szerzej, turystyka kulturowo-historyczna, bazują właśnie na tym, co nieziemskie, cudowne, fantastyczne, straszne, budzące lęk lub odrazę. Tacy turyści szukają miejsc, gdzie straszy, miejsc zbrodni, miejsc objawień, generalnie takich, których lepiej unikać. Opublikowano w tym zakresie już kilka przewodników[1], w tym regionalnych[2]. W przypadku mikroregionu zwoleńskiego turystycznie tego fenomenu nie wykorzystano, naukowo zresztą też nie zbadano. W dotychczasowych publikacjach można znaleźć tylko rozproszone informacje związane z tym tematem[3]. Izolowane – bo nie kontynuowane – przedsięwzięcia zwoleńskich instytucji kultury nie wnoszą nic nowego[4].
Projekt „Dziedzictwo nie z tej ziemi” zakładał zrealizowanie dwóch głównych zadań. Pierwsze z nich polegało na udokumentowaniu jak największej liczby zjawisk nadnaturalnych, które wydarzyły się na terenie mikroregionu zwoleńskiego, a także powiązanych z nimi praktyk magicznych. Cel ten osiągnięto za pomocą przeprowadzonych wywiadów z szeregiem mieszkańców tegoż obszaru oraz kwerendy archiwalno-bibliotecznej. Jako że najstarsi z respondentów liczyli sobie ponad 90 lat, młodsi zaś mieli powyżej 50 lat i powoływali się na swoich dziadków, można założyć, iż udokumentowano w ten sposób stan wiedzy sięgający połowy XIX wieku. Współgra to z wynikami kwerendy, także bazującej na opowieściach z połowy XIX wieku, co prawda często uznawanych za „starożytne”. Szczególną rolę odgrywa tu inwentaryzacja dokonana przez Oskara Kolberga (1814-1890), której efektem są dwa „radomskie” tomy serii Lud: jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia, obrzędy, gusła, zabawy, pieśni, muzyka i tańce z późniejszymi suplementami[5]. Kolbergowskie zapiski uzupełniają artykuły i wzmianki prasowe[6], częściowo beletrystyka, nieliczne drukowane wspomnienia, wreszcie prace naukowe. Zebrany w ten sposób materiał został poddany krytycznej analizie – oczywiście nie pod kątem jego prawdziwości, ale podstaw historycznych (jeśli nawiązywał do wydarzeń faktycznych), społecznych (czy odpowiadał stosunkom społecznych czasów, do których się odnosił), związków z innymi polskimi wierzeniami i obyczajami.
Drugim zadaniem było wykorzystanie zgromadzonego materiału w praktyce, przede wszystkim wskazanie na jego turystyczny potencjał. Nie mniej istotny jest też aspekt społeczny: przekazywanie sobie opowieści zawsze budowało wspólnotę, już przez sam fakt spotykania się i dyskutowania. Na pewno celem realizatorów nie było szerzenie jakiejkolwiek formy ezoteryki, okultyzmu lub rodzimowierstwa albo innych form neopogaństwa, aczkolwiek zgromadzony materiał może być w tym celu wykorzystany, za co nie bierzemy odpowiedzialności. Materiał został odrzutowany na mapę. Nie tworzy on szlaku turystycznego, czyli wytyczonej i oznakowanej trasy; jest zbiorem punktów, które mogą być podstawą do krótszej lub dłuższej wycieczki. Rzecz jasna, wymaga to punktów terenowych, lecz niektóre z przytoczonych niżej opowieści nie posiadają takiego punktu zaczepienia. Pełnią jednak funkcję uzupełnienia i komentarza, a z punktu widzenia tworzenia produktu turystycznego są materiałem na najważniejszy jego składnik: właśnie opowieść.
Pozyskiwane informacje są co do ich pochodzenia identyfikowane w przypisach dolnych, a w przypadku tych pozyskanych w drodze wywiadów w niniejszej publikacji podawane jest tylko miejsce ich występowania, tj. miejscowość, z którą dany respondent jest czy był związany. Jeżeli dane przekonanie ma zasięg ogólnokrajowy, pojawia się przy nim kwalifikator „powszechny”, jeżeli zaś występuje na całym albo większości mikroregionu, to „powszechny w regionie”. W innych przypadkach pojawia się, jak wspomniano, nazwa miejscowości, z którą dana informacja jest powiązana. Z oczywistych względów projekt ograniczył się do wierzeń chrześcijańskich społeczności polskich – legendy, opowiadania i przesądy żydowskie przepadły wraz z ich depozytariuszami, ale ich istnienia należy się spodziewać. Demonologia judaistyczna i folklor polskich Żydów były wszak bogate. Do szerszego obiegu weszła jednak tylko koncepcja dybuka i golema, bliska zresztą i ludowym chrześcijańskim przeświadczeniom. Mieszkający w mikroregionie zwoleńskim Romowie, Rosjanie i Niemcy nie pozostawili po swojej kulturze niematerialnej żadnych śladów.
Wiara chrześcijańska stanowi zatem podstawową ramę dla badanego materiału, aczkolwiek mamy do czynienia z jej ludową, opartą o pewne powszechne przekonania wersją. W jakimś stopniu stanowi ona komentarz do lub uzupełnienie nauki Kościoła. Katechizm Kościoła katolickiego stwierdza (kan. 962): Wierzymy we wspólnotę wszystkich wiernych chrześcijan, a mianowicie tych, którzy pielgrzymują na ziemi, zmarłych, którzy jeszcze oczyszczają się, oraz tych, którzy cieszą się już szczęściem nieba, i że wszyscy łączą się w jeden Kościół; wierzymy również, że w tej wspólnocie mamy zwróconą ku sobie miłość miłosiernego Boga i Jego świętych, którzy zawsze są gotowi na słuchanie naszych próśb. I nie tylko święci, także zmarli są w stanie wstawiać się za nami (kan. 958: Uznając w pełni tę wspólnotę całego Mistycznego Ciała Jezusa Chrystusa, Kościół pielgrzymów od zarania religii chrześcijańskiej czcił z wielkim pietyzmem pamięć zmarłych, a „ponieważ święta i zbawienna jest myśl modlić się za umarłych, aby byli od grzechów uwolnieni” (2 Mch 12.45), także modły za nich ofiarowywał. Nasza modlitwa za zmarłych nie tylko może im pomóc, lecz także sprawia, że staje się skuteczne ich wstawiennictwo za nami.). Innymi słowy, możemy sobie wzajemnie pomagać. Zmarłym zależy też na naszej modlitwie i innych praktykach (Eucharystia, jałmużna, post), które są w stanie wspomóc dusze jeszcze oczyszczające się (tym, które skazały się na potępienie, pomóc nie możemy). Ludowe czy powszechne przeświadczenie uzupełnia to o wiarę w możność kontaktu ze zmarłymi, otrzymywanie od nich napomnień, wskazówek, próśb, podziękowań. Kościół temu nie zaprzecza, ani nie potwierdza. Natomiast grzechem jest czynne szukanie kontaktu z nimi, wywoływanie duchów, seanse spirytystyczne, zabawy w ouija itp. Nauka Kościoła nie zaprzecza, że diabeł może zwodzić człowieka, przybierając w tym celu wszelkie możliwe formy i postaci niemal wszystkich osób żyjących na ziemi – w tym i Matki Bożej (nie może ukazać się tylko jako Jezus). Niemniej standardowy obraz czarta jako istoty z rogami, kopytami i ogonem mieści się w sferze identyfikowanej jako „ludowa”. W działalności duszpasterskiej Kościół nie raz z niego czerpał i czerpie nadal.
Ta „pobożność ludowa” jest jednak w dużym stopniu wytworem fantastycznym, zwłaszcza jeśli przyjąć, że oznacza równocześnie pobożność „nierozumną”; „lud” bowiem nie tworzy zjawisk kultowych, a przetwarza te, które przychodzą do niego z kręgów uznawanych za obdarzone autorytetem w tych kwestiach. Od okresu oświecenia podejrzliwie patrzono na ołtarz i wspomagających go „prostaczków”. Stąd już prosty wniosek o tym, że katolicyzm to w obecnym nowoczesnym świecie jakiś wybryk. Jednocześnie ta „nowoczesność” gorliwie szuka nowych sposobów doświadczenia duchowości, sięgając czasem i do skarbca rodzimych legend.
Innymi słowy, nauka Kościoła, chociaż kompletna, pomijała wiele żywo interesujących wiernych aspektów, które wierni sami sobie uzupełniali bazując na sztuce kościelnej, apokryficznych legendach, praktykach liturgicznych, kaznodziejstwie, zwłaszcza barokowym. W płynny sposób włączono do tego zasobu pradawne często wierzenia i przesądy. Wraz z upowszechnieniem formalnej edukacji i rozprzestrzenieniem umiejętności czytania zasób ten wzbogacił się o fakty historyczne, które stawały się fundamentem opowiadania i nadawały mu cechy obiektywizmu: jednostkowe tragedie, zbrodnie, potyczki, kampanie wojenne. Historia obrasta w legendę i anegdotę, często rozwijaną wraz z pozyskiwaną wiedzą.
Na zabobonność, ciemnotę i ograniczenia w myśleniu krytycznym ludności regionu w XIX wieku zwracano uwagę po wielokroć[7]. Co ciekawe, płynnie łączyło się to z godną naśladowania pobożnością oraz pretensjonalnymi aspiracjami do cnót wyższych. W Zwoleniu kwitły dziwactwa i przesądy, pisał w 1894 korespondent „Gazety Radomskiej”[8]. Brak profesjonalnych lekarzy w naturalny sposób pozwalał trwać zakorzenionym od wieków sposobom walki z chorobami: znachorom, babkom, urokom, odczynianiom[9]. Zrodziło to bogaty materiał etnograficzny, jednak w znacznym stopniu zapomniany. Był bowiem wyśmiewany i zwalczany, zwłaszcza przez Kościół. We wspomnieniu o proboszczu tczowskim ks. Feliksie Kowalskim (1854-1895) pośród jego zalet wymieniono i to, że ciemnotę rozpraszał, a przesądy wytępiał[10]. W 1889 roku ks. Feliks Widuchowski (1833-1903) z Oleksowa z największym trudem przekonał parafian ze Zwoli i Oleksowa obchodzących złote gody do przyjęcia błogosławieństwa, według bowiem przesądu ludowego bali się, aby po złotem weselu zaraz nie poumierali[11].
[1] T. Ławecki, K. Kunicki, L. Olchowik-Adamowska, Śladami słynnych zbrodni: przewodnik, Olszanica 2011; J. Sobczak, Duchy w polskich zabytkach, Warszawa 2011; Księga duchów polskich, Warszawa 2019; M. Skibińska, Duchowy przewodnik po Polsce, czyli 101 wycieczek z dreszczykiem, Warszawa 2024.
[2] T. Misiak, Magiczne drzewa w dziejach, legendach i środowisku nad środkowym Sanem, Rzeszów 2010; O. Kobyliński, Przewodnik po nawiedzonych miejscach ziemi łosickiej, Łosice 2019; T. Grabowski, Paskudnik warszawski, Warszawa 2021.
[3] P. Madejski, Kapliczki wsi Zielonka Nowa, Lublin – Zwoleń 2017; N. Przepiórka, Historie i legendy przydrożnych krzyży, figur i kapliczek Gminy Przyłęk, Przyłęk 2023; Z. Gierała, Opowieści przydrożnych kapliczek ziemi radomskiej, Kielce 2023.
[4] Por. http://zwolen.msib.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=689:basnie-i-legendy-czytaj-online&catid=8&Itemid=109&lang=pl [dostęp 16.08.2024].
[5] Dzieła wszystkie, t. 20-21: radomskie, Wrocław – Poznań 1964; t. 77: Suplement I-II, Poznań 2005.
[6] Cf. S. Rosiński, Zwoleń i Jan Kochanowski w prasie dziewiętnastowiecznej, Zwoleń 2008.
[7] O. Kolberg, op. cit., t. 20, s. 48, 71.
[8] „Gazeta Radomska” 11, 1894, 83, s. 3.
[9] Ze Zwolenia, „Gazeta Radomska” 12, 1895, 78, s. 3.
[10] A. Rudzki, Z okolic Zwolenia, „Gazeta Radomska” 13, 1896, 56, s. 3.
[11] Złote wesela, „Gazeta Radomska” 6, 1889, 33, s.3.
Według klasycznej definicji legendę od bajki odróżnia obecność w tej drugiej przesłania wychowawczego, czyli morału. W sferze wyrazów „legenda”, od łacińskiego legendus, to coś do czytania, a „bajka” wywodzi się od prasłowiańskiego „mówienia”, a także zmyślania[1]. Lecz w praktyce oddzielić bajkę od legendy bywa trudno. Legendą w jej „czystej” formie jest opowieść o powstaniu nazwy Kozienice – od słów zdziwionego króla „A kozie nic!”[2]. Jest to tak zwana legenda ajtiologiczna, czyli taka, która tłumaczy powody i okoliczności powstania tradycji, instytucji, zwyczajów, nazw, a także miast i wsi.
Taką ajtiologiczną legendą jest ta o szarej i powstaniu wsi Zamość. Założyć ją mieli chłopi uciekający przed złą dziedziczką, którą nazywali „Wilczycą”, bo i w szarą wilczycę się zmieniła – zadawała się z czartami, gnębiła poddanych i po transfiguracji na czele watahy wilków ich ścigała[3]. Schronili się przed nią „za mostem”, co dało początek nazwie „Zamość”. W tym wypadku etymologia ludowa pokrywa się z ustaleniami językoznawcy – wieś „Zamoście” to nazwa topograficzna oznaczająca „miejscowość położoną za mostem”[4]. O ile prawdą jest, że chłopi potrafili uciekać przed dziedzicami, to trudno jest uważać legendę za opartą o fakty – Zamość należał do klucza janowieckiego, więc ruch ludności podlegał kontroli. A może swoją rolę odegrał też w powstaniu opowieści film „Wilczyca” w reżyserii Marka Piestraka z 1982 roku, niezwykle swego czasu popularny? Legendy mają to do siebie, że jak cała tradycja mówiona są plastyczne i podlegają zmianom. Zenon Gierała, który w 1986 opublikował legendę o szarej wilczycy i powstaniu Zamościa, powoływał się na opowieści miejscowe i identyfikowanie dziedziczki łagowskiej z „Pieniążkową”[5]. Odrowąż-Pieniążkowie faktycznie od 1800 byli posiadaczami dóbr Łagów, Zamość, Wólka Łagowska (a także części Chotczy, Gniazdkowa i Kępy Choteckiej), od 1836 i Wólki Zamojskiej[6]. Ten zespół posiadłości nabywał od 1800 Stanisław Odrowąż Pieniążek (1757-1840), syn Adama i Salomei z Podoskich, wzięty prawnik i gorszy poeta; po jego bezdzietnej śmierci (był kawalerem) dobra przejął bratanek Florian Stanisław (1813-1892) i jego żona Teofila z Gratkowskich (1820-1896). W pamięci ludzkiej zapisali się raczej dobrze: doprowadzili do powstania parafii w Łagowie, promowali postęp w rolnictwie. Dobra zawsze dzierżył mężczyzna, więc o żadnej „dziedziczce” mowy być nie może – z jednym wyjątkiem: współwłaścicielką Wólki Zamojskiej do 1836 była Wincentyna z Chrzanowskich Pieniążek, córka Maksymiliana i Anny z Poradowskich, żona od 1834 Henryka Odrowąża Pieniążka, właściciela Checheł. Mamy zatem do czynienia z bardzo częstym zjawiskiem: mieszaniem wiedzy historycznej z własną wyobraźnią i nieznajomością lokalnych dziejów. Wsie Zamość i Wólka przed Mosty, czyli późniejsza Wólka Zamojska istniały już w XVI wieku, długo przed Pieniążkami[7]. Jedyną „dziwną” dziedziczką była Marianna Ligęzianka, żona Jana Karola Tarły (zm. 1640), która „dziwna w obyczajach swoich” nie chciała mieszkać na zamku w Janowcu, ponieważ miała przepowiednię, że w nim umrze; przyjmowała więc małżonka w byle jakich folwarkach „z wielkim niewczasem jego”[8]. W legendzie o wilczycy mogą także pobrzmiewać echa znajdującego się onegdaj na polach dzisiejszego Ławeczka i Łaguszowa Zwierzyńca, czyli parku łowieckiego z dworkiem, który funkcjonował od XVI wieku do końca XVIII, kiedy zaczęto tu wyrabiać cegły i fajans[9]. A z wilkami mieszkańcy wsi bliskich Wiśle zawsze miewali problemy. Zaś wspomniany w opowiastce dziedzic „hrabia Ludwikowski”, zapewne rzeczywiście wymieniony przez sędziwych informatorów Z. Gierały, to oczywiście dziedzic z Ludwikowa, folwarku leżącego pod Przyłękiem, należącego do Ludwika Czaplińskiego[10]. Poprawnie więc winien to być „hrabia ludwikowski”. Dobroczyńcą okolicznej ludności był zwłaszcza kolejny ludwikowski „hrabia”, Marian Jagmin[11].
Również Kazanów może poszczycić się posiadaniem legendy ajtiologicznej. Kazanów miał pierwotnie leżeć na drugim brzegu Iłżanki, był ładniejszy od obecnego i posiadał piękny kościół. Z owego kościoła organizowano procesje, w czasie których wynoszono z niego wszystkie przedmioty; inaczej miasto miało zostać zniszczone. Przy którejś z okazji zapomniano o siedmioramiennym świeczniku i miasto wraz z kościołem zalała powódź. Mieszkańcy przenieśli się na drugi brzeg. Niekiedy opowieść zastępuje powódź zarazą, ale efekt jest ten sam. W miejscu dawnego Kazanowa wzniesiono kapliczkę św. Małgorzaty. Na kamieniu przy wejściu do niej miał siadywać Marcin Kazanowski i rozmyślać nad założeniem Kazanowa (w 1566) i znaleziono też tam skarb. Oczywiście, spod ziemi słychać niekiedy bicie dzwonów zatopionego kościoła… Historyczna jest w tym kapliczka, wzniesiona w połowie XVII wieku[12]. Translokacji Kazanowa nie było[13].
Ze Zwoleniem związana jest legenda o Piątkowym Stoku. Gwoli przypomnienia: Piątkowy Stok to ciek wodny, mający obecnie swoje źródło między wsiami Osiny i Pałki, czyli na obszarze historycznego, lokacyjnego Zwolenia. W okolicy młyna Regułt wpada do Zwolenki. Zenon Gierała upowszechnił w swoich publikacjach powtarzaną dzisiaj legendę, jakoby w miejscu dzisiejszych źródeł stał onegdaj klasztor. Zamieszkujący go mnisi, niepomni na surową regułę, zaczęli wieść żywot wygodny i hulaszczy, a że wymagało to środków, uciskali swoich poddanych. Ci poprosili o interwencję świątobliwego pustelnika. Mnisi nie posłuchali jego napomnień i przepędzili go. Pustelnik miał zapłakać nad takim upadkiem ludzi Kościoła. Nie mogło pozostać to bez kary: w Wielki Piątek, kiedy występni mnisi w najlepsze się bawili, klasztor zapadł się pod ziemię, a na jego miejscu pojawiło się jeziorko. Zwano je Piątkowym Stokiem. W każdy Wieli Piątek w tym miejscu słychać bijące pod ziemią klasztorne dzwony[14]. W 2023 roku ten sam autor przeredagował opowieść, tym razem łącząc ją z figurą św. Jana i nocą świętojańską[15]. Mamy zatem do czynienia z fabularyzacją pewnego motywu i to o nie do końca pewnym lokalnym pochodzeniu: to Zenon Gierała jest jego głównym piewcą, wcześniejszych śladów legendy brak, a w każdym razie do żadnych nie dotarłem. Niektórzy dokonują historycznej egzegezy tej opowieści[16].
Legendy twórczo wykorzystują materię historyczną, ale zwykle tworzą świat własny, ahistoryczny, „dawno, dawno temu”, w zasadzie nieweryfikowalny. Piątkowy Stok jest hydronimem o typowej strukturze: stok to źródło albo strumień[17]. Ten człon doskonale odpowiada realiom geograficznym. Ale skąd „Piątkowy”? Propozycje można przedstawić dwie. W Zwoleniu na pewno mieszkała rodzina o nazwisku Piątek lub zbliżonym (Piętka), ponieważ w 1559 pole zwane Piątkowskie jest przedmiotem obrotu pomiędzy Zwoleniem i proboszczem w Jedlni[18], potem „łan Piątkowy” od 1596 wchodzi w skład uposażenia kościoła szpitalnego św. Anny. Niestety, nie określono bliżej jego położenia. W sytuacji braku map i katastru nadawanie polom mian od właścicieli było normą. To pierwszy trop. Drugim jest udokumentowany relacjami i ogólnopolskimi analogiami[19] obyczaj obmywania się przed wschodem słońca w Wielki Piątek w wodzie źródlanej lub rzecznej przez młodzież, co gwarantowało zdrowie i urodę[20] – w Zwoleniu w tym celu wykorzystywano właśnie źródło Piątkowego Stoku, którego woda miała mieć na dodatek własności lecznicze[21]. Jedno i drugie jest wystarczające do wyjaśnienia nazwy. Po drugie, należałoby ustalić, kiedy ten hydronim w ogóle się pojawia (jest obecny na mapach z drugiej połowy XIX wieku), np. ks. Wiśniewski zna Piętków Stok[22].
W polskim folklorze opowieści o zapadniętych kościołach są liczne[23]. Oskar Kolberg, który nie zna zwoleńskiej legendy, przytacza bardzo podobną z Waśniowa: tam zapadł się kościół, a w jego miejscu wytrysnął stok, słychać też pod ziemią dzwony[24], podobnie tłumaczy się nazwę terenową Kościelna Góra pod Radzanowem[25]. Zapadniętych obiektów, na miejscu których pojawiło się jeziorko, jest w mikroregionie zwoleńskim też więcej, o czym niżej. Innymi słowy mamy do czynienia z przetworzeniem popularnych motywów w celu stworzenia legendy ajtiologicznej, to jest wyjaśniającej powstanie czegoś. A że Zenon Gierała twórczo to rozwija, świadczy ostatnia wersja, w której figura św. Jana Chrzciciela, faktycznie stojąca w pobliżu mostu na Piątkowym Stoku, gra istotną rolę. Tyle że oryginalnie stała tam figura św. Jana Nepomucena[26], o czym radomski bajarz nie wie, za to rozwija przed czytelnikiem wizję odległego śladu sobótki zapalanej tu przez mieszkańców jeszcze Gotardowej Woli[27]. Se non è vero, ma ben trovato. Dopóki bajka pozostanie bajką, oczywiście. Opowieść o Piątkowym Stoku to przykład charakterystycznej dla „ludowej” wyobraźni legendo-bajki: tłumacząc powstanie nazwy nie zapomniano o wątku moralnym.
Typową legendą ajtiologiczną jest także pochodząca ze Tczowa opowieść o powodach takiego a nie innego ulokowania tamtejszego kościoła. Niestety, respondent (Bartodzieje) nie był do końca pewien szczegółów, więc cała legenda wygląda dość tajemniczo. W Tczowie podjęto decyzję o wzniesieniu nowej świątyni, ale nie tam, gdzie stała dotychczas, a nieco z boku, na miejscu dzisiejszej szkoły i boiska. Jednak tutejszy „dziedzic” przeklął przedsięwzięcie. W efekcie każdej nocy materiał budowlany zebrany na nowym placu cudownie przenosił się na stare miejsce. Ostatecznie nowy kościół wybudowano na starym. W Tczowie istotnie budowano kościół i nie raz – drewniany po 1616, murowany po 1657. Ten ostatni zaczęto przebudowywać w 1906 a konsekrowano w 1931 roku[28]. Nie wiadomo, o którą budowę chodzi, ani też o którego z okolicznych dziedziców.
Charakter satyryczny posiada natomiast bajeczka „od Zwolenia”, zanotowane przez Oskara Kolberga, o psie Kruczku-Myszołowie[29]. Psina ta była zaciekłym łowcą gryzoni, ale pewnego razu kopiąc za gniazdem myszy na polu swojego pana Kruczek wykopał skarb. Owo znalezisko uczyniło właściciela Kruczka bogaczem. Chłop wiernego psa docenił, opiekował się nim jak najlepiej i nazywał „ojcem”. Kiedy Kruczek zdechł, jako dobroczyńca i ojciec został pochowany na cmentarzu w trumnie. Świeży grób odnalazł jednak grabarz, rozkopał, ekshumował szczątki, w których rozpoznał słynnego w okolicy Kruczka. Następnie udał się z pretensjami do jego właściciela, lecz pięć złotych dukatów załatwiło sprawę i Kruczek z powrotem legł w grobie. Grób ten z kolei wzbudził zainteresowanie proboszcza. Grabarz załamał się w trakcie przesłuchania i wyznał prawdę o pochówku Kruczka. Wówczas proboszcz udał się do jego właściciela z pretensjami i napomnieniami. Tym razem pięćdziesiąt złotych dukatów załatwiło sprawę, ba, proboszcz ofuknął chłopa, że gdyby ten od razu tak sprawę załatwił, to odprowadziłby Kruczka na cmentarz z chorągwiami… Żadna to rzecz jasna bajka, a ludowa satyra na chciwość kleru i służby kościelnej, motyw niezwykle w polskim folklorze popularny. Z drugiej strony, tylko o jednym proboszczu zwoleńskim utrwaliła się pamięć zdziercy[30], ale w siedemdziesiąt lat po zanotowaniu owej opowiastki.
[1] W. Boryś, Słownik etymologiczny języka polskiego, Kraków 2010, s. 20. Por. powszechne w mikroregionie gwarowe określenie „bojdy”, „bojdzić”, „bojdziorz”.
[2] Z. Gierała, Baśnie i legendy ziemi radomskiej, Warszawa 1986, s.60-64 (dalej Baśnie…); Idem, Baśnie i legendy ziemi radomskiej, Kielce 2013, s. 48-50 (dalej Baśnie i legendy…).
[3] Z. Gierała, Baśnie…, s. 24-28; Baśnie i legendy…, s.72-75.
[4] M. Kamińska, Nazwy miejscowe dawnego województwa sandomierskiego, cz. 2, Wrocław etc. 1965, s. 242.
[5] Z. Gierała, Baśnie…, s. 132; Baśnie i legendy…, s. 265.
[6] A. Szymanek, Przyłęk i okolica w XIII – XIX wieku: zarys dziejów, w: Przyłęk, nasza ziemia, red. M. Kuś, Radom 2005, s.46-48.
[7] A. Szymanek, op. cit., s. 24, 34-35.
[8] A. Szymanek, op. cit., s. 26.
[9] A. Szymanek, op. cit., s. 31-32.
[10] Ibidem, s. 41.
[11] S. Janusz, Boje o Kochanowskiego, Zwoleń 2001, s. 14.
[12] M. Sołtysiak, Zabytki…, s. 106-108; Z. Gierała, Opowieści…, s. 78-80..
[13] M. Sołtysiak, Dzieje Kazanowa, w: Kazanów nad Iłżanką, red. M. Sołtysiak, Radom 2004, s. 25.
[14] Z. Gierała, Baśnie i legendy…, s. 112-114; P. R. Marczak, D. Sukniewicz, Powiat zwoleński: przewodnik subiektywny, Warszawa 2016, s. 143-144.
[15] Z. Gierała, Opowieści…, s.198-201.
[16] C. Imański, Dzieje Zwolenia, Zwoleń 2013, s.27-28.
[17] U. Bijak, Nazwy wodne dorzecza Wisły: potamonimy odapelatywne, Kraków 2013, s. 69.
[18] J. Wiśniewski, Dekanat kozienicki, Radom 1913, s. 42-43.
[19] B. Ogrodowska, Zwyczaje, obrzędy i tradycje w Polsce, Warszawa 2001, s.243.
[20] Poświadczone dla Łagowa: A. Wiśniewski, Lecznictwo ludowe, „Wisła” 5, 1891, 3, s. 646.
[21] P. R. Marczak, D. Sukniewicz, op. cit., s. 80, 143; relacje ze Zwolenia. Z. Gierała dodaje, że było źródłem słonym – Baśnie i legendy…, s. 267. Skoro powstało z łez pustelnika, nie mogło być inaczej.
[22] J. Wiśniewski, op. cit., s. 182.
[23] Opowiadane są w Niniewie, Bucze (Górki Kościelne), Gorlicach (Kościelisko), Studzieńcu, Sejnach (Góra Różańcowa).
[24] O. Kolberg, op. cit., t. 21, s. 142.
[25] Z. Gierała, Baśnie i legendy…, s. 141.
[26] E. Nowakowska, Zwoleńskie pomniki, Zwoleń 2010, s.20-21.
[27] Z. Gierała, Opowieści…, s. 201.
[28] J. Wiśniewski, op. cit., s. 176-177; 181-182; L. Pietrzyk, Parafia pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela w Tczowie, w: Echa tczowskiej ziemi, red. K. Kołodziejczyk, J. Madej, M. Stawarz, Radom 2005, s.185-189.
[29] O. Kolberg, op. cit., t. 21, s. 207-208.
[30] Ks. Tomaszowi Jachimowiczowi (1868-1937), proboszczowi w latach 1922-1937, okoliczna ludność przypisała zwrot „Bez pięćdziesięciu groszy do kościoła nie przychodź”. Ocena ta jest mocno niesprawiedliwa, bo pomija fakt, że ów proboszcz przeprowadził radyklany remont zwoleńskiego kościoła, w efekcie czego musiał zmagać się ze spłatą kredytów.
Potocznie pojmowany cud to w naszym kręgu kulturowym przede wszystkim wydarzenie uznawane za interwencję Boga, zazwyczaj sprzeczne z prawami natury. Można mówić o cudach pozytywnych, jak i negatywnych (karach od Boga). W zgromadzonym materiale występują obydwie kategorie, tyle że różnią się sposobem opowiadania o nich.
Pozytywnie naznaczone są miejsca, które odwiedza się w celu uzyskania korzyści, ewentualnie objawiła się tam siła nadprzyrodzona, ale dobra. Regułą jest, że miejsc takich jest mniej niż naznaczonych negatywnie. W mikroregionie zwoleńskim przede wszystkim jest to Łagów – kościół św. Floriana od 1963 roku pełni funkcję sanktuarium maryjnego. W świątyni umieszczono w 1897 obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy, który zasłynął cudami. Ich dowodem są pozostawione przy obrazie wota.
Matka Boża miała jeszcze raz przypomnieć o sobie mieszkańcom mikroregionu: w latach 80. XX w. w Okrężnicy „odnowił się” cudownie jej obraz u p. Wólczyńskich[1]. Ich gospodarstwo stało się celem pielgrzymek z bliższej i dalszej okolicy[2].
Mało natomiast jest cudownych źródeł – jedynym jest źródło Piątkowego Stoku (o czym wyżej) i może to wzmiankowane przy kapliczce św. Małgorzaty w Kazanowie[3]. W Zwoleniu zanotowano za to opowieść o tym, jak w wigilijną północ jeden z mieszkających w mieście Żydów zaczerpnął wody ze stojącej na rynku studni. W domu ze zdumieniem skonstatował, że w wiadrze przyniósł wino. Czym prędzej wrócił do studni po więcej, ale znajdowała się w niej już tylko czysta woda. Pojawia się tutaj stare przekonanie, że w noc narodzenia Pańskiego wszelka woda na jedną krótką chwilę zmienia się w wino, a cały świat na mgnienie oka staje w miejscu. Fakt, że bohaterem opowiastki jest niechrześcijanin, ma ją uwiarygodnić w oczach odbiorców.
[1] O tej rodzinie zob. Ibidem, s. 21.
[2] Autor jako dziecko wziął udział w jednej z nich.
[3] Z. Gierała, Opowieści…, s. 79.
Równie jedynym w swoim rodzaju jest pomnik wzniesiony przez Tadeusza Wiktoryna Matuszewicza (1765-1819) ku czci jego żony Marianny Felicji z Przebendowskich Io voto Dembińską (1765-1799)[1]. Jest to klasycyzujący kenotaf, z melancholijnymi i sentymentalnymi inskrypcjami wykutymi starannie klasycystyczną kapitałą, które składają się na opowieść o harmonijnym życiu dwojga ludzi: MARYANNIE Z PRZEBENDOWSKICH / MATUSZEWICOWEY / NAYLEPSZEY ŻONIE / TADEUSZ MATUSZEWIC / MĄŻ STRAPIONY / CZCI, WDZIĘCZNOŚCI I ŻALU / PAMIĄTKĘ POŁOŻYŁ / R(oku). 1800 SIERPNIA D(nia). 15
UR(odziła). SIĘ R(oku). MDCCLXV STYCZNIA D(nia). XXV / BYŁA DŁUGO CZEKANEM I / IEDYNEM RODZICÓW SWOICH DZIECIĘCIEM / W D(niu). VIII LISTOPADA R(oku). MDCCXC / ANIOŁ CNOTY I SŁODYCZY / STAŁ SIĘ ŻYCIA I LOSU MOJEGO SPÓLNIKIEM / VII GODZINA Z PORANKU / D(nia). 18 WRZEŚNIA R(oku). MDCCXCIX / JEY ŻYCIA, I SZCZĘŚCIU / MOIEMU POŁOŻYŁA KONIEC
IEY CZUŁEMU PRZYWIĄZANIU ŁAGODNEY CNOCIE / NIEZMIENNEY SŁODYCZY WINIENEM ŻEM SKOSZTOWAŁ / ROZKOSZY NAYCZYSTSZEY KTÓRĄ ŚCISŁY TYLKO ZGODNYCH / SERC ZWIĄZEK DAIE UCZUĆ IEY WINIENEM ŻE / O SZCZĘŚCIU IAKIE ZNALEŚĆ SIĘ MOŻE NA ZIEMI / Z DOŚWIADCZENIA SĄDZIĆ MOGĘ, I LUBO W CIAGU / ŻYCIA MOIEGO NIE IEDNĄ DROGĄ STRATĘ OPŁAKAĆ NIE / IEDNO SROGIE NIESZCZĘŚCIE WYTRZYMAĆ MI PRZYSZŁO / IEY DOPIERO UTRATA DAŁA POZNAĆ DUSZY MOIEY CAŁA / OSTROŚĆ BOLEŚCI, CAŁĄ GORYCZ SMUTKU I CAŁĄ TRUDNOŚĆ / ZNOSZENIA PODOBNEGO CIOSU CIERPLIWOŚCIĄ I MĘSTWEM
ZDRÓJ CZYSTY I CICHY, CO CHŁODEM RZEŹWI / POWIETRZE, CO NIE RWIE BRZEGÓW, ALE ICH ZIELONOŚĆ ŻYWI / CO GO MRÓZ NIE SKRZEPI, UPAŁ NIE WYSUSZY, WICHER NIE / ŁATWO WZBURZY, CO SZUMEM NIE OSTRZEGA O SOBIE, ALE PRZY / KTÓRYM PRZECHODZIEŃ ZASTANOWI SIĘ Z OCHOTĄ / I CHWIL UPŁYWAIĄCYCH LICZYĆ ZAPOMNI, ZDRÓJ TAKI BYĆ / MOŻE NIEIAKIM IEY CHARAKTERU OBRAZEM
Tekst ten, bez wątpienia autorstwa samego Tadeusza Matuszewicza, świetnego zresztą mówcy, literata i tłumacza, w zasadzie nie wymaga komentarza. Data poświęcenia pomnika, 15 sierpnia, zapewne odpowiadała imieninom Marianny. Nie wspomniał o dzieciach, a urodziła ich troje: Adama, Seweryna i Zofię. Całe założenie zostało dokładnie przemyślane: kenotaf stoi na sztucznym wzgórku pośrodku parku, u jego stóp płynie ów zdrój, do którego mąż porównał swoją żonę. Z sentymentalnym obrazem strapionego małżonka koliduje zanotowana o Matuszewiczu opinia, że był „znanym hulaką i utracjuszem”[2].
Miejsc, z którymi wiąże się budujące przesłanie, można – na szczęście – jeszcze kilka znaleźć. Anepigraficzna kapliczka przydrożna przy gościńcu grabowskim, ewidentnie wzniesiona w tym samym czasie co bliska jej kaplica św. Zofii, jest takim przykładem. W 1938 roku znaleziono pod nią dziecko, chłopca, zawinięte w becik z karteczką, że nie jest ochrzczony. Chłopiec został przygarnięty przez wójta Szczęścia, Jana Gołdę i dorósł w jego domu. Nazwisko aby nosił Wierzbiński, na pamiątkę wierzby rosnącej obok figury[3] (dzisiaj rośnie tam lipa). Chłopczyk został powiązany z romansem dziedzica i służącej w dworze w Maniusinie/Malusinie, czyli dzisiejszym Mieczysławowie (Grabów). Ciekawe, że mniej więcej w tym samym czasie podobne wydarzenie miało mieć miejsce w Zielonce Nowej – rodzina rzeźbiarza Wincentego Flaka miała znaleźć porzucone w życie niemowlę, dziewczynkę, którą też wychowali, dając jej nazwisko wywodzące się od żyta (ale respondentka nie pamiętała dokładnego brzmienia).
Słodko-gorzko naznaczona jest wspomniana kaplica św. Zofii w Grabowie. Została poświęcona 12 października 1898 roku. Jej fundatorem był Sobiesław Zenon Ippohorski-Lenkiewicz, dziedzic z Grabowa. Stylistycznie nawiązuje do kościoła św. Stefana w Policznie, co może wskazywać na to, że plan opracował ten sam architekt. Dzień po konsekracji w podziemiu złożono trumnę ze zwłokami żony fundatora, Zofii, którą ekshumowano ze zwoleńskiego cmentarza i późnym wieczorem, przy „iluminacjach bogatych”, przewieziono do Grabowa[4].
Dziedzice Grabowa dali początek kilku miejscowym opowieściom, plotkom i legendom. Wspomniany Sobiesław był mężem Zofii z Karnickich (córki Ignacego i Justyny z Komarów), która w 1891 nabyła od rodziny Reyskich dobra Grabów. Zofia zmarła 19 maja 1896[5], zostawiając męża oraz syna, Wincentego a Paulo, urodzonego w Policznie 24 kwietnia 1887 roku[6]. W 1907 (9 lutego) zmarła matka Sobiesława, też Zofia (z Dybowskich)[7] i została pochowana w krypcie pod kaplicą. Wincenty 27 września 1911 w Radomiu pojął za żonę 19-letnią pannę Mariannę Gąciar, córkę Edwarda i Antoniny z Mazurów[8]. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że rodzice panny młodej w aktach są określani jako służba dworska. A więc doszło do mezaliansu, chociaż lokalna wieść niesie, że Sobiesław miał romans ze służącą z Czarnolasu i miał z nią syna, a że w tym czasie jego żona urodziła córkę, to dzieci podmieniono, dziewczynkę oddano Gonciarzom i w przyszłości zaaranżowano małżeństwo obojga (co oznaczać musi, że również Zofia Lenkiewicz nie była wierna mężowi, a więc Wincenty i Marianna nie byli ze sobą spokrewnieni). W niczym to jednak nie przeszkodziło, do towarzyskiego wykluczenia też raczej nie doszło. Para doczekała się dwóch synów, Zygmunta Stanisława (ur. 1912, ochrzczony w 1914[9]) i Sobiesława Tadeusza (ur. 1920). W burzliwych latach po I wojnie gdzieś na Kresach wschodnich miał zginąć lub umrzeć Sobiesław Zenon. Wincenty miał problem z utrzymaniem płynności finansowej, więc sprzedał Grabów Michałowi Friedbergowi z Warszawy, a samą kaplicę oddał parafii pw. Podwyższenia Krzyża Świętego w Zwoleniu[10]. Na tej podstawie miało dojść do utworzenia nowej parafii w Grabowie, ale plan ten nie został zrealizowany aż do powstania parafii w Ługach[11].
Warto tu jeszcze wspomnieć o najstarszym z synów Wincentego a Paulo. Zygmunt Stanisław Ipohorski-Lenkiewicz był uczniem trudnym – zaliczył siedem gimnazjów. Matury nie zrobił, ze względu na swoje radykalno-narodowe poglądy nie dopuszczono go do niej. Związany z ONR i potem ONR-ABC brał udział w antyżydowskich ekscesach. Pracował jako dziennikarz, próbował swoich sił jako poeta. Zasłynął jako ten, który 13 stycznia 1938 publicznie spoliczkował Antoniego Słonimskiego. W czasie okupacji związany był z ruchem oporu, trafił do Auschwitz, ale został zwolniony. Wkrótce okazało się dlaczego: został pracownikiem okupacyjnych organów propagandowych i płatnym agentem Gestapo. W kwietniu 1943 był członkiem polskiej delegacji w Katyniu, wysłanej tam przez Niemców. Został zlikwidowany przez AK w ramach akcji „Kośba” 25 maja 1944[12].
Ale to nie Zygmunt straszy w kaplicy św. Zofii – bo w kaplicy podobno straszy[13]. Ściślej, o północy w oknie można dostrzec jakąś postać. Byłby to chyba pierwszy przypadek kościoła, w którym straszy. Wytłumaczenie tego faktu jest raczej prostsze. Wincenty Lenkiewicz miał dorabiać jako koniokrad i paser, a felerne konie miano przetrzymywać w podziemiach kaplicy. Jest to wersja nadal pamiętana w Grabowie i Zielonkach, ba, w podziemiach mogło ponoć stać nawet 12 zwierząt. Jeśli to prawda, to rozpuszczenie informacji o strachach w kaplicy było jak najbardziej na rękę koniokradom, bo zniechęcało do kręcenia się w jej okolicach[14]. Z kolei ostatni dziedzic grabowski, Friedberg, zasłynął w okolicy tym, że przeszkadzał mu rechot żab w stawie w parku dworskim, sprowadził więc zaklinacza, który „zamówił” żaby i zmusił je do wyprowadzki (Zielonka Nowa). Sam Friedberg (1887-1946) to także ciekawa postać – zamożny żydowski kupiec i filantrop, przyjaciel Janusza Korczaka, przemysłowiec. Przeżył II wojnę dzięki pomocy swoich pracowników z firmy Primavera. Jego potomkowie wyjechali do Francji. Przy kaplicy pogrzebano też mieszkańca Ryk, zamordowanego przez niemieckich żandarmów[15].
[1] W. Bara-Kapciak, op. cit., s. 89-90.
[2] M. Rutkowska, Pani na Sycynie, Wrocław etc. 1998, s.52.
[3] N. Przepiórka, op. cit., s. 9-10.
[4] „Gazeta Radomska” 15, 1898, 82, s. 3.
[5] Archiwum Państwowe w Radomiu (dalej APR), Akta stanu cywilnego parafii rzymskokatolickiej w Zwoleniu (dalej ASC Zwoleń), sygn. 89, s. 192, nr 70.
[6] APR, ASC Policzna, sygn. 76, s. 51, nr 101.
[7] APR, ASC Zwoleń, sygn. 100, s. 314, nr 32.
[8] APR, ASC Zwoleń, sygn. 104, s. 330-331, nr 103.
[9] APR, ASC Zwoleń, sygn.. 107, s. 84, nr 168.
[10] APR, Akta notariusza zwoleńskiego Paprockiego Stanisława, sygn. 63, nr 2259, akt z 18 sierpnia 1930.
[11] Kościół i parafia pw. Matki Bożej Fatimskiej w Ługach (1983 – 2023), Kraków – Ługi 2024, s. 25.
[12] M. Teler, Zygmunt Ipohorski, w: Encyklopedia teatru polskiego, https://encyklopediateatru.pl/osoby/94967/zygmunt-ipohorski# [dostęp 24.08.2024].
[13] N. Przepiórka, op. cit., s. 9.
[14] Na podobny fortel wpadli partyzanci w czasie II wojny: ukryli radioodbiornik w grobowcu na tczowskim cmentarzu i rozpuścili plotkę o duchach – W. Gołąbek, Partyzanckie twierdze, Warszawa 1974, s. 64.
[15] Ibidem, s. 9.
Z licznymi miejscami wiążą się opowieści. W ten sposób narracje zostają zakotwiczone w krajobrazie życia codziennego, co ułatwia późniejsze korzystanie z owych opowiastek. Fizyczne oznakowanie przybiera różnorakie formy. Tak samo niejednorodne są treści z nimi wiązane. Niektóre treści są niejako predystynowane do określonych sposobów oznaczenia. Na przykład zamek powinien mieć ducha. W mikroregionie zwoleńskim zamków jako takich nie ma. Najbliższy stoi w Janowcu, w nim jak wiadomo, mieszka Czarna Dama, czyli Helena Lubomirska. Owa arystokratka na przekór rodzicom miała zapałać głębokim uczuciem do zwykłego rybaka. By wybić jej z głowy niestosowane amory zamknięto ją w wieży. Nieszczęśliwa panna popełniła samobójstwo skacząc z niej. Od tej pory, chociaż pochowana w szklanej trumnie w janowieckim kościele, z upodobaniem nawiedza zamkowe komnaty[1]. W rzeczywistości ta legenda pojawiła się dopiero wraz z osobą Leona Kozłowskiego, ostatniego właściciela zamku w Janowcu. On jako pierwszy prowadził rozmyślną politykę uczynienia z zamku obiektu turystycznego. A co to za zamek bez ducha… Niemniej jednak przybywający do Janowca goście poszukiwali śladów pewnej panny, ale była nią Franciszka z Krasińskich (1742-1796), żona-nieżona królewicza Karola Krystiana Wettyna, syna króla Augusta III. Franciszka przebywała przez pewien czas w janowieckim zamku, a fakt ten upamiętnia tzw. wieża Franciszki. Klementyna z Tańskich Hoffman (1798-1845) poświęciła jej sentymentalny romans. W 1825 opublikowała ona Dziennik Franciszki Krasińskiej w ostatnich latach Augusta III pisany, wielokrotnie wydawany w Polsce, ale też wyszły przekłady angielski, włoski, francuski, niemiecki. Dziś książka ta jest zapomniana, widocznie współczesny odbiorca ceni sobie inne motywy.
W mikroregionie znajdują się jednak grodziska. Najstarsze z nich znajduje się nad Wisłą w Gniazdkowie (czasem nazywane w Lucimi), przy ujściu Zwoleńki (Lucimi) do Wisły. Jest to gródek typu motte z XIII – XIV wieku, łączony z rodziną Choteckich herbu Nabram[2]. Niestety, nie jest tak zagospodarowane jak nie tak znowu odległe Żmijowiska po drugiej stronie Wisły. Nie wiadomo, jak ten gródek się nazywał. A może nazwa wsi Gniazdków, poświadczona w 1409, nawiązuje do tegoż gródka? Może zatem mieliśmy i swoje „Gniazdo”/„Gniezno”[3]? Na podstawie danych topograficznych domniemywa się, że niewielkie grody istniały albo istnieć mogły w Gródku, Rudzie, Kopcu, Tynicy[4].
Pałaców zamieszkałych przez duchy także brak. Jedynym potencjalnym kandydatem jest dwór Jabłonowskich w Czarnolesie, który ma nawiedzać duch samego Jana Kochanowskiego. Według jednej z wersji poeta czyni to tylko w noc świętojańską w ramach kontrolnego obchodu, według innej jest stałym rezydentem i rozpacza za Urszulą w korytarzach dworu[5]. Tutaj wiedza z zakresu literatury dopomogła w powstaniu tych przekazów.
[1] M. Skibińska, op. cit., s.171-174.
[2] A. Nierychlewska, Budownictwo obronne powiatu radomskiego w okresie od XIII do XVIII wieku, Radom 2002, s. 120-124.
[3] Według językoznawców nazwa wsi pochodzi od nazwy osobowej Gniazdko – M. Kamińska, op. cit., s. 65.
[4] H. Sznuro, Grodziska w radomskiem, „Biuletyn Kwartalny RTN” 3, 1966, 1, s. 1-2; M. Sołtysiak, Miejscowości…, s. 94.
[5] Z. Gierała, Bajki i legendy…, s. 27-29.
Kamienie od dawna pełniły ważne kulturowo funkcje. Pozostawione przez lodowce głazy wykorzystywano jako znaki graniczne, wskazówki topograficzne, a wagę niektórych podkreślano przypisując im odegranie jakiejś roli w lokalnej historii. Wiązano je tak z siłami niebieskimi, jak i czarcimi. Znaczenie kamienia podnosiły znajdujące się na nim wgłębienia lub ślady korozji, które interpretowano jako odciski stóp istot niebieskich – Jezusa, Matki Bożej, świętych – albo dla odmiany szponów czy diabelskich kopyt. Tym zjawiskiem zainteresowano się dopiero w drugiej połowie XIX wieku. W regionie zwoleńskim odnotowano nieliczne przypadki takich obiektów, w jego sąsiedztwie zresztą także. Najwcześniej opisano kamień z odciskiem buta chłopskiego na granicy wsi Kuczki i Niemianowice[1] oraz kamień z odciskiem buta plebana jedlneńskiego na polanie Piecnik[2]. W tych przypadkach oba głazy pełniły bez wątpienia funkcje znaków granicznych. Inwentaryzacja niedawno przeprowadzona nie wykazała istnienia żadnego z nich, jedyny zachowany znajduje się w Kotarwicach pod Kowalą[3]. Ksiądz Józef Gacki wspomina natomiast o innym kamieniu: Pomiędzy ekonomią kozienicką a dobrami duchownymi opata sieciechowskiego i szlacheckimi wsi Policzny leży kamień nie pospolitej wielkości. Po procesie z Komissyą Skarbu, ze znaczną przestrzenią, gruntu do Policzny przydzielony. Wygląda jak nie zakopiony stożek siana, a ma obwodu u dołu łokci 24, u góry łokci 11, wysoki jest na łokci 6. Na wierzchu przed uszkodzeniem go ogniem znajdował się w nim dołek mający łokci 2¼ długości, tyleż szerokości, a ¼ ł(okci). głębokości. Do tego kamienia będący 1780 r. komisarzem ekonomii kozienickiej Benoe przez posłaną kulę (sęk niezwykły) zwołał wsie całej ekonomii na gromadę i tam przez trzy czy cztery dni śród lasu wspólnie z niemi obradował i rozpatrywał jakie kto miał przywileje, dochodził jeśli kto sobie co przywłaszczył z królewszczyzny, i ogłaszał co się komu należy[4]. Przeliczając na dzisiejsze miary (przyjmując, że ks. Gacki posługiwał się jeszcze łokciem nowopolskim, długim na 57,6 cm.) głaz ten był wysoki na niemal 3,5 m., obwodu dolnego miał prawie 14 m., górnego 6,3 m., a wspomniane długie na 1,3 m. zagłębienie wrzynało się weń na 13 cm. Kamień pełnił funkcję znaku granicznego. Według powyższej relacji znajdował się na zbiegu granic dóbr sieciechowskich, kozienickich i polickich. Bez wątpienia kamień ów wrył się w pamięć miejscowych, ponieważ Ignacy Benoe, z wierzchu kamienia do zachowania podawał prawa i przywileje, którymi miały się rządzić wspólnoty wiejskie w ekonomii – zwano je prawami u kamienia[5]. Kamień był ważny dla mieszkańców ekonomii, więc kiedy trafił pod zarząd policki, stracił swoją powagę i został zniszczony. Być może na jego pierwotną lokalizację wskazuje nazwa dwumorgowej osady karczemnej dóbr Policzna: Kamień. Znajdowała się tam także smolarnia[6]. Już ks. Gacki wspomina o tym, że ów kamień łupano przy pomocy ognia, zatem zapewne uległ rozbiciu.
Kamień z odrysem czy odciskiem czarciej łapy znajdował się w Tczowie. Onegdaj był on jednym z kilkudziesięciu kamieni o ściętych bokach, które tworzyły przejście przez bagienko wzdłuż granicy pomiędzy Brzezinkami, Bartodziejami i Tczowem. Przejście to było skrótem do kościoła w Tczowie[7]. W trakcie prac melioracyjnych przejście zostało zniszczone, kamienie najprawdopodobniej zakopano. Inna wersja wspomina, że był to odcisk nogi. W tym wypadku kamień ten tak samo jak kamienie z Niemianowic, Piecnika czy spod Policzny pełnił funkcję znaku granicznego. Zgodnie z popularnym poglądem kamienie takowe powstawały po dokonaniu tak zwanego obejścia / osadu, to jest zapoznania się z granicami danej posiadłości. Wedle tego samego przeświadczenia kamienie ze znakiem podkowy miały być pamiątką po przeprowadzeniu ujazdu, a więc też zapoznania się z granicami posiadłości, ale konno[8]. Na miedzy dzielącej grunty Tczowa od łanów Wybrańce (części Bartodziej przypisanej do rodzin żołnierzy piechoty wybranieckiej) nadal leży taki głaz, ostatni z kilku, pozbawiony jakichkolwiek znaków (ale i prawie całkowicie zasypany). Również w Wólce Szelężnej wskazuje się głazy, które miały wyznaczać granicę dóbr Sycyna i miejskich zwoleńskich. Jak wiadomo, granica ta stała się przedmiotem gwałtownego sporu i lokalnej wojenki pomiędzy mieszczanami a poddanymi panów Kochanowskich[9]. Takie zbiorowe bitwy o miedze i grunty zdarzały się też później, na przykład w 1889 w Kozienicach starli się ze sobą mieszkańcy Staszowa i Mozolic – nawet dzieci za przykładem ojców kamieniami zarzucały się[10]. W każdej wsi z lubością przytacza się opowieści o sporach o miedze, zawsze bogate w różne ciekawe informacje i anegdotki… Stąd i popularność dużych kamieni jako oznaczeń granic – trudno je przesunąć, a jeśli już się to uda, to wyraźnie widać ślady tego niecnego czynu (Zielonka Nowa).
W zupełnie innym celu siadano na głazie obok dworu w Czarnolesie. Według legendy siadał na nim sam mistrz Jan[11], a kontakt z tymże kamieniem niezawodnie zapewniał przypływ weny twórczej. Przekonanie to jako atrakcja turystyczna jest nadal obecne. Tylko kamień zastąpiono wygodniejszą ławką.
Podobną rolę jak głazy mogą spełniać i inne obiekty naturalne, jak drzewa. Niestety, nie zachowały się z regionu zwoleńskiego żadne dane o magicznych drzewach. Istnienia takowych wykluczyć nie można, bo w makroregionie drzewa cudowne rosły, np. pod Pińczowem znajdował się ogromny dąb, który miał leczyć choroby zębów i dziąseł[12], a pod Jedlnią spod dębu wypływał strumyk, którego woda leczyła kurzajki (i pod którym odpoczywał Tadeusz Kościuszko)[13]. Jedynym drzewem, którego poszukiwano, szczególnie w okolicach 1884 r., była czarnoleska lipa. Jak napisał sam Jan Kochanowski, stała wpośrzód dworu (Pieśni wtóre, Pieśń II.27). Dwa wieki później Ignacy Krasicki mógł tylko zrymować: Darmo szukałem w odmianie wieczystey, Owej roskoszney lipy rozłożystey[14]. Dociekliwość co raz to liczniejszych odwiedzających Czarnolas miłośników starożytności krajowych i samego Kochanowskiego[15] zaowocowała odtworzeniem historii lipy: miała ona pięć łokci obwodu (czyli niemal trzy metry) i została ścięta około 1770 przez ekonoma dzierżawcy Czarnolasu, Łopuszańskiego[16] – Lipę twoją, pijanica wyrąbał ekonom, jak napisał Teofil Lenartowicz[17]. Klementyna z Tańskich Hoffmanowa ustaliła w 1824, że żywot lipy zakończył się faktycznie pod koniec wieku XVIII, ale nastąpił z przyczyn naturalnych[18]. Na miejscu lipy rosły wtedy trzy topole, ale już w 1824 Magdalena z Raczyńskich Lubomirska postawiła w tym miejscu pamiątkową płytę. Następnie pojawił się stojący do dzisiaj obelisk.
Lista cudownych drzew jest zatem krótka. Jedna z podzwoleńskich przyśpiewek wspomina puławskie dęby, jako bardzo wysokie, ale raczej nie świadczy to o ich jakiejś roli[19].
[1] Kronika, „Przegląd Bibliograficzno-Archeologiczny” 2, 1881, 15-16, s. 189; M. Baruch, Boże stópki: archeologia i folklor kamieni z wyżłobionymi śladami stóp, Warszawa 1907, s.31, nr 10.
[2] J. Gacki, Jedlnia, w niej kościół i akta obelnego prawa, Radom 1874, s. 133; Kronika…, s. 190; M. Baruch, op. cit., s. 33-34.
[3] Ł. Miechowicz, Święte i przeklęte: kamienie w religijności ludowej – katalog, Warszawa 2023, s.45-46, 72.
[4] J. Gacki, op. cit., s. 87; Kronika…, s. 190; O. Kolberg, op. cit., t. 20, s. 243.
[5] J. Gacki, op. cit., s. 88-91.
[6] Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, t. III, Warszawa 1882, s. 733.
[7] Cf. M. Rutkowska, op. cit., s. 24, ale to raczej o innym przejściu.
[8] Kronika…, s. 189.
[9] Cf. ekstrakt z relacji woźnego sądowego o pozwaniu właścicieli Sycyny z 1696 (MRZ/A/315/23).
[10] Z Kozienic, „Gazeta Radomska” 6, 1889, 31, s. 2.
[11] S. Janusz, op. cit., s. 11; Z. Gierała, Baśnie i legendy…, s. 29.
[12] Z. Kuchowicz, Leki i gusła dawnej wsi: stan zdrowotny polskiej wsi pańszczyźnianej w XVII – XVIII w., Warszawa 1954, s. 118-199.
[13] Z. Gierała, Opowieści…, s. 99.
[14] Opisanie podróży z Warszawy do Biłgoraja w liście do j. o. xiążęcia jmci Stanisława Poniatowskiego, Grodno 1783, s. 15.
[15] Cf. M. M. Kacprzak, O wycieczkach do Czarnolasu w pierwszej połowie XIX wieku, „Gdańskie Teki Turystyczno-Krajoznawcze” 3, 2018, s. 94-117.
[16] E. Ruciński, Pamiątki po Janie Kochanowskim w Czarnolesie, „Tygodnik Illustrowany” 2, 1868, 32, s. 65.
[17] T. Lenartowicz, Poezyje, Lwów 1895, s. 110 (wiersz O satyrze albo leśnym mężu, Jana Kochanowskiego powierniku).
[18] Cz. Zgorzelski, Sycyna, Czarnolas i Zwoleń w opisach podróży po kraju, „Alma Mater Wilnensis” 9, 1930, s. 45-46.
[19] O. Kolberg, op. cit., t. 77. I, s. 259-260.
Postać diabła – złego, czarta, biesa, kusego – w polskiej demonologii ludowej zajmuje miejsce główne. Liczba opowiastek o chłopskich przypadkach z tą istotą jest co najmniej liczna[1]. Wiele z nich powtarza pewne schematy. Istniały pewne kategorie społeczno-zawodowe, które częściej niż inni wchodzili w interakcje z mocami czartowskimi. Uważano, że jeśli ktoś jest w swoim rzemiośle wyjątkowo dobry, to pewnie „diabeł u niego robi”, a jeśli bogaty, to „diabeł na niego robi”. Na takie podejrzenia byli narażeni wiejscy muzykanci[2], pszczelarze, młynarze oraz osoby parające się wszelkiego rodzaju gusłami.
W świetle zgromadzonego materiału w mikroregionie zwoleńskim czarci pojawiali się szczególnie często w okolicach Łagowa. Zawsze przybierali postać schludnie ubranych panów w kapeluszach i butach, a do połowy XX wieku te części garderoby, zwłaszcza buty, uchodziły za oznakę zamożności[3], a kapelusz to w ludowych opowieściach typowy atrybut diabła[4]. W przypadku diabłów pełniły wszakże ważniejszą rolę – chroniły ich przed zdemaskowaniem. W Bartodziejach uważano też, że diabły nie mają dziurek w nosach.
Jeden z mieszkańców Łagowa wracał już po zmroku do domu, kiedy dołączył się do niego jakiś pan w kapeluszu i butach. Zapoznanie wypadło dobrze, spotkany jegomość poczęstował Łagowianina machorką, którą tamten schował do kieszeni. Po drodze musieli sforsować rzeczkę, więc zdjęli buty i podwinęli nogawki. Wtedy w półmroku Łagowianin dostrzegł, że jego przygodny kompan ma kopyta! Przerażony przeżegnał się i piekielne widziadło znikło. Nazajutrz, kiedy zaś sięgnął po otrzymaną machorkę, okazało się, że ma kieszeń pełną końskiego łajna. W tym przypadku szkody były w miarę niewielkie. Większego pecha miał inny Łagowianin, który wracał po zmroku z maciorą na wozie. W okolicy cmentarza w Łagowie przysiedli się doń panowie w kapeluszach i butach, białych koszulach i ni stąd ni z owąd przepadli razem ze świnią. W Zwoleniu przed wojną z kolei diabła nie odstraszył ani tłum ludzi, ani wczesna pora. Podczas jednej z potańcówek pod remizą z jedną z miejscowych panien zaczął tańczyć przystojny i bardzo elegancki nikomu nie znany kawaler. Tańczył z nią niemal bez przerwy, aż dziewczyna prawie zemdlała i westchnęła w myślach do Matki Bożej. W tym momencie jej partner znikł. Te trzy opowiastki mają raczej humorystyczne zakończenie, ale interakcje z mocami piekielnymi kończyły się też tragicznie. Do mieszkańca Sydołu (czasy już powojenne) przychodził dziwny kolega w kapeluszu, z którym toczył długie rozmowy na jakieś równie dziwne tematy. Trwało to jakiś czas, a kiedy ów kolega wychodził po jego, jak się okazało, ostatniej wizycie, żona gospodarza dostrzegła pod przekrzywionym kapeluszem rogi. Jej mąż wkrótce się powiesił (samobójstwo to fakt potwierdzony).
Samobójców diabli sobie upodobali w sposób szczególny[5]. W całym mikroregionie nadal żywe jest przeświadczenie, że kiedy ktoś się powiesi, zrywają się wiatry – to diabeł miał porywać duszę nieszczęśnika albo / i cieszyć się z pozyskania nowego potępieńca. W ludowym pojęciu niemal jedyną formą samobójstwa było powieszenie się; nie pozostawiało zresztą żadnego marginesu interpretacyjnego jak utopienie, które mogło przecież być wypadkiem. Z tym wiąże się opowieść o tym, że kiedy samobójca zakłada sobie stryczek na szyję, staje przed nim diabeł i żga go w oczy widłami, żeby się odruchowo cofnął, a wtedy zadzierzga mu się lina (Zielonka Nowa)[6].
Miejsce naznaczone czyimś samobójstwem stawało się groźne, dlatego często stawiano w nim krzyż. Tak było w Łagowie, ale w chwili obecnej nie wiadomo, o który krzyż chodzi i czy w ogóle jeszcze stoi. Prawdopodobnie informację tę należy powiązać z tragedią z 28 marca 1889 roku, kiedy w krzakach folwarku Łagów skrócił swego żywota męczarnie 25-letni Józef Baranowski z Wilczkowa w ówczesnej guberni płockiej – powodem było ubóstwo i brak pracy: serc miłosiernych nie znalazł[7]. Również dom samobójcy stawał się nawiedzony (wskazuje się taki pod Chotczą).
Diabeł potrafił być też złośliwy. Pewien gospodarz, który wracał po nocy z Janowca do Rudek, zobaczył pod krzyżem[8] leżącego związanego barana. Zarzucił go sobie na plecy i doniósł niemal do domu, ale wtedy baran szarpnął się i uciekł. To wersja niezwykle popularnej w polskim folklorze opowieści o złośliwościach szatańskich – i ludzkiej chciwości zarazem[9]. Znacznie częściej czarcie figle sprowadzały się do mylenia dróg po nocy. Zważywszy na to, że opowiadamy o czasach przed elektryfikacją, kiedy noc była czarna a niebo wygwieżdżone, natomiast drogi były ledwo gościńcami, o stracenie orientacji trudno nie było. Zawsze towarzyszyło temu poczucie zagrożenia i obecności czegoś złego. Zwykle pomagała w tych wypadkach modlitwa (Zwoleń), ale nie brakowało przygód. W latach 50. XX wieku wracający nocą z Siekierki do Wólki Szelężnej dobrze sobie znaną drogą mężczyzna nagle spostrzegł, że dookoła niego jest tylko woda. Wycofał ostrożnie i kluczył aż trafił na dom, w którym się świeciło. Tam otrzymał odpowiednie wskazówki i wrócił do siebie. Potem nigdy nie potrafił odnaleźć tego domu. W Łagowie jedną z mieszkanek „coś” długo wodziło po polach, mimo że widziała światła swojej wsi, aż wreszcie trafiła na dom, w którym się świeciło i znalazła drogę do siebie.
Z diabłem zatem żartów nie było. Nawet nadużywanie jego nazwy mogło nieść opłakane skutki, dlatego posługiwano się eufemizmami, jak kusy czy w zwrocie „pal cię sześć” – szóstka to jak ogólnie wiadomo liczba czartowska. W Rawicy zanotowano wspomnienie rodzinne (lata 50. XX w.) o mężczyźnie stale używającym (mimo przestróg starszych) wyrażenia „diabeł”. Pewnego razu kiedy jechał z matką wozem w pobliżu nieistniejącej już mogiły cholerycznej zerwał się nagły wiatr, rozległ donośny gwizd, a jego opanował strach. Od tej pory przestał posługiwać się tym zwrotem. Wicher był kojarzony z diabłem, przede wszystkim jego złośliwością. Niewielkie wiry powietrzne, w całym mikroregionie zwane (Srala- lub Trala-) Bartkami[10], silne na tyle, aby rozrzucić siano, przewrócić kopkę zboża albo pobrudzić bielone płótna, uchodziły za czartowskie lub ogólniej demoniczne dzieło: uważano, że nie powinno się do nich wchodzić, a jeśli by rzucić w nie nóż, to z powietrza pociekłaby krew (powszechne).
[1] Cf. A. Michalec, S. Niebrzegowska-Bartmińska, Jak chłop u diabła pieniądze pożyczał: polska demonologia ludowa w przekazach ustnych, Lublin 2019.
[2] A. Bieńkowski, Trzymałem węża w garści: śladami muzykantów, Warszawa 2022, s. 188-190, 209-210; A. Michalec, S. Niebrzegowska-Bartmińska, op. cit., s. 105-106.
[3] Bywało i tak, że jedna para butów służyła kilku osobom. Autor zanotował relację o braciach, którzy mając jedną parę butów, dzieli się nią: jeden ruszał na mszę wcześniejszą z butami w ręku, zakładał je dopiero przed kościołem; w drodze powrotnej spotykał się z bratem idącym na kolejną mszę i przekazywał mu buty. W ten sposób obaj w czasie mszy widziani byli w butach.
[4] A. Michalec, S. Niebrzegowska-Bartmińska, op. cit., s.166, 180, 186.
[5] L. J. Pełka, Polska demonologia ludowa, Poznań 2022, s. 83-92.
[6] Podobne wierzenia przytacza też Z. Gierała, Baśnie…, s. 110; Baśnie i legendy…, s. 149-150, co wskazuje na ich powszechność.
[7] Ze Zwolenia, „Gazeta Radomska” 6, 1889, 31, s. 2; S. Rosiński, op. cit., s. 116.
[8] Niestety respondentka nie wiedziała, o który chodzi.
[9] A. Michalec, S. Niebrzegowska-Bartmińska, op. cit., s. 117; L. J. Pełka, op. cit., s. 148-150.
[10] O. Kolberg, op. cit., t.20, s. 95.
Mikroregion zwoleński obfitował w miejsca, w których straszyło czy nawet nadal straszy. Niekiedy były one czymś oznaczone, niekiedy naznaczone ludzką śmiercią, a bywa, że po prostu wyczuwa się w nich „złą energię”. Takim na przykład miejscem jest uroczysko Gać w lasach pomiędzy Ostrówką a Rudą. Zwykle jednak w danym miejscu coś po prostu straszy, chociaż nie zawsze wiadomo co i dlaczego – straszy i już, jak w przypadku bagienka Dzbuk pod Policzną, dawnej osady młynarskiej. Niedaleko od Dzbuka leży lasek Strzelnica[1] – tutaj ponoć dzieje się coś dziwnego od 1945, kiedy pochowano w nim poległych żołnierzy niemieckich i sowieckich. Wcześniej grzebano tu osoby zmarłe na cholerę. Siły nadprzyrodzone objawiają się w nim głównie jako światełka[2]. Mogił cholerycznych w okolicy nie brakuje. To pamiątka po XIX wieku głównie, kiedy jej epidemie nawiedzały całą Europę. Jako że przez długi czas medycyna była wobec niej bezradna, ludzie uciekali się do magii i skrajnych zachowań, pod Kielcami miano nawet złożyć ofiarę z człowieka[3]. Choleryczne zbiorowe mogiły zlokalizowano też w Podborku (chrześcijańska i żydowska)[4], Rawicy Kolonii (zniszczona), Zwoleniu (przy kaplicy św. Anny)[5], a zapewne jest ich więcej, tylko zapomnianych. Pamiątką po cholerze są krzyże błagalne (np. w Bronowicach z 1850, Pachnowoli z 1854[6]), po hiszpance mamy krzyż w Grabowie – Pradze[7]. Najprawdopodobniej właśnie hiszpanki dotyczy informacja z Zielonki Nowej o tym, że przy krzyżach stojących przy drodze do Zwolenia grzebano zmarłych na zarazę, ale potem zwłoki ekshumowano i przeniesiono na cmentarz do Zwolenia. Dzisiaj stoi tam tylko figura z piaskowca, drewniany krzyż uległ czasowi. Miejsce to musiało mieć istotne znaczenie w lokalnej kulturze duchowej, gdyż chowano tam także zmarłe nieochrzczone dzieci[8]. Te lokalne przekazy znajdują swoje potwierdzenie w ogólnopolskich praktykach[9].
Są to klasyczne miejsca naznaczone. Co charakterystyczne, naznaczone głównie negatywnie, tych pozytywnie naznaczonych jest znacznie mniej.
Znacznie częściej spotykamy miejsca naznaczone złem. Pierwsza kategoria to te, w których coś straszyło, albo płoszyło zwierzęta. Takim miejscem jest punkt na dawnej drodze do Janowca z Łagowa – stale płoszyły się przy nim konie dziedzica Floriana Odrowąż-Pieniążka, postawiono więc tam drewniany krzyż i wszystko ucichło. W 1983 krzyż zastąpiła figura z lastryka[10]. W Ostrownicy także przestało straszyć po ustawieniu krzyża (obecnie usunięty), tak samo w Strykowicach. Krzyż drewniany stał przy gościńcu Grabów – Zwoleń, na polach Zielonki Nowej, pomiędzy dwiema topolami – mimo krzyża i tak coś płoszyło tam konie (krzyża i topól już nie ma).
Krzyże upamiętniają również mniej lub bardziej tragiczne zdarzenia historyczne. Najstarszą jest tzw. kapliczka chocimska w Sycynie z datą 1621, która ma być dziękczynnym wotum Mikołaja Kochanowskiego za cudowne ocalenie w czasie bitwy pod Chocimiem w 1621[11]. Mikołaj Kochanowski, syn Andrzeja z Baryczy, faktycznie parał się wojaczką i bił się w niemal wszystkich kampaniach od 1606 do śmierci około roku 1629; po bitwie pod Cecorą krótko przebywał w tatarskiej niewoli[12]. Nowsze badania wiążą kapliczkę z Adamem Kochanowskim z Sycyny, i nie tylko z Mikołajem, ale wszystkimi Kochanowskimi walczącymi pod Chocimiem[13]. Potop szwedzki został upamiętniony kapliczką na Kaczeńcu w Tczowie, która ma stać na mogile poległych w potyczce ze Szwedami Tczowian, o czym mówi się do dzisiaj[14], Niedarczowie[15] oraz w Krzywdzie koło Lipska – też ma stać na mogilnym kurhanie – Chotczy (dwa kurhany)[16]. Czy z podobnymi wypadkami wiąże się opowieść o mogile z Zielonki Nowej – nie wiadomo. Z niewielkim obecnie wzgórkiem (ok. 0,5 m. wysokości) łączy się historia, jakoby była to mogiła dowódcy, którego podkomendni tak lubili, że po śmierci usypali mu czapkami okazały kurhan (Zielonka Nowa). Tczowska kapliczka jest też ciekawa z powodu drewnianych figur, które w niej stoją – św. Jana Nepomucena, św. Stanisława oraz jakiejś świętej, którą identyfikuje się ze świętą Scholastyką mimo że nie ma charakterystycznych dla niej atrybutów[17]. Stylistycznie podobna jest natomiast do dwóch świętych ze zwoleńskiego ołtarza św. Stanisława, identyfikowanych jako Salomea i Kunegunda.
Kolejne wojny przyniosły następne mogiły. Z kampaniami napoleońskimi powiązano kapliczkę słupową w Paciorkowej Woli i Policznie[18]. Ta w Paciorkowej Woli jest datowana na przełom XVIII i XIX wieku, nawiązuje formą do tzw. latarni umarłych, które wskazywały podróżnym, że zbliżają się do miejsca groźnego i warto się pomodlić. Mieli leżeć pod nią żołnierze polegli w 1807 w walkach z Austriakami albo innej wojnie[19]. Zważywszy, że we Włodawie pod taką samą kapliczką pochowano żołnierzy austriackich poległych w 1915, to może i tutaj znaleźli oni miejsce tymczasowego spoczynku? Krzyż w Policznie ma na cokole dwa herby oraz datę 13 czerwca 1807. Ksiądz Jan Wiśniewski nie zdołał zidentyfikować herbów[20]. Dzięki konserwacji dzisiaj widać, że herb po lewo (heraldycznie) to Odrowąż. Łącząc to z datą 1807 mamy rozwiązanie zagadki. Odrowąż był herbem Tekli Pieniążek, córki podkomorzego halickiego Dominika i Józefy z Cieszanowskich, żony Franciszka Potkańskiego. Po śmierci pierwszego męża 36-letnia Tekla wyszła 23 lutego 1802 roku za mąż za 24-letniego Malachiasza Boguckiego herbu Krzywda[21]. Drugi herb to zatem Krzywda Boguckich, a figura jest pamiątką czegoś ważnego dla tego małżeństwa.
Historia doświadczała mieszkańców mikroregionu na różne sposoby i po niektórych wydarzeniach pozostały pamięć i pełniące wobec niej funkcję kotwicy – miejsce. Zwykle opowieści te wskazują na tragiczne dylematy naszych przodków. Kiedy 22 stycznia 1863 roku rozpoczęło się powstanie styczniowe, działania bojowe wszczęto i w Puszczy Kozienickiej. Ominęły jednak Zwoleń, w którym od kwietnia stacjonował garnizon rosyjski, jako że był to ważny węzeł komunikacyjny (trakt pocztowy do Gniewoszowa, gościniec do Kozienic)[22], powstańcy wiec go raczej omijali. Tylko raz – 27 stycznia – zajął go oddziałek z partii gen. Mariana Langiewicza, a potem 3 kwietnia sam Dionizy Czachowski[23]. Większe potyczki stoczono w okolicy 26 sierpnia 1863 pod Klikawą i Borowem 20 lutego 1864[24]. Charakter działań bojowych, głównie partyzanckich, sprawiał, że mieszkańcy nie mogli liczyć na w najlepszym przypadku neutralne traktowanie. Karą śmierci szafowali Rosjanie, ale i powstańcy. Bezwzględny dla zdrajców był Dionizy Czachowski, co udowodnił wieszając 29 marca w Ciepielowie czterech mieszczan (dwóch darował życiem), spacyfikował Wólkę Kłódzką (11 powieszonych)[25], tak samo postępował i Władysław Kononowicz[26]. Podobne rzeczy działy się i na terenie mikroregionu – pod Strykowicami zawisł rosyjski agent Wasyl Nesterow[27], a pod Suchą działający w Zwoleniu agent Sawicki[28]. Śladami tych wydarzeń w mikroregionie są podobno powstańcza mogiła w Tczowie, niegdyś z krzyżem, obecnie nieczytelna – ale o walkach pod Tczowem nie ma informacji, nie można natomiast wykluczyć przemarszu przez tą wieś i wizyt powstańców. Pomiędzy Zwoleniem a Niwkami stoi zaś krzyż na cokole posadowionym na głazach. Jako fundator uwiecznił się na nim Józef Aksamitoski w roku 1893. Przy figurze miało straszyć, więc ją ufundowano. Według innego przekazu, jest grób powstańca styczniowego, zamordowanego przez fundatora, który później na jego mogile postawił ten pomnik. Zenon Gierała na podstawie „kilku posłyszanych wersji” przedstawił opowiastkę o Błażeju, który dzięki pomocy diabła-patrioty utopił w bagnie kozackiego płatnika i zabrał jego pieniądze, za które później sfinansował budowę kapliczki, jednak przywłaszczenie sobie diabelskich pieniędzy przyniosło mu tylko nieszczęścia rodzinne[29].
Wspólne punkty to zatem czyjaś śmierć i zabór pieniędzy oraz wyrzuty sumienia fundatora. Historia nie może wykluczyć i makabrycznej wersji o zabiciu powstańca, bo przecież 1893 to trzydziesta rocznica wspomnianych wydarzeń. Takie rzeczy się zdarzały. Motyw rabunkowy też jest prawdopodobny. Ale na szczęście zachowało się podanie Józefa Aksamitowskiego z 1894 roku do władz carskich o pozwolenie na wzniesienie krzyża, w którym tłumaczy on przyczyny: Aksamitowski, pochowawszy dwie żony znalazł trzecią kandydatkę, ale ta zażądała, aby najpierw zbudował na swojej ziemi kamienny krzyż, gdyż inaczej obawiała się losu jego poprzednich małżonek. Do podania załączono projekt krzyża z datą 1894[30]. Władze zgodę dały, ale bez napisów, więc Aksamitowski albo zakaz zignorował, albo dodał je później. Wymieniony w inskrypcji rok 1893 a nie 1894 może być zatem skutkiem pomyłki. Józef Aksamitowski faktycznie pochował dwie żony – w 1885 poślubił Mariannę Wyszyńską, która zmarła w 1886, a w 1897 Feliksę Pawłowską, zmarłą w 1889, ale trzecią, Annę Dziubalską, w 1892. Trochę więc w podaniu nakłamał. Niemniej jednak intencja wzniesienia krzyża jest jasna, a rok 1893 wypada pomiędzy 1892 (małżeństwo) a 1894 (podanie i budowa).
Nie zawsze historyczna weryfikacja lokalnej opowieści kończy się takim happy endem. W Grabowie Starym pokazywane jest wgłębienie na polu przy drodze. W tym miejscu miała stać karczma, z którą wiąże się kolejne powstańcze wspomnienie. W karczmie tej pewnego dnia miał pojawić się miejscowy rolnik Jan Rogala, który zaczął pić i stawiać innym. W trakcie przyznał się, że za 5 rubli wydał Rosjanom powstańca i po tym wyznaniu został przez obecnych zlinczowany. W samosądzie wziął udział jego kuzyn, sołtys, który został za to zesłany na Syberię, skąd powrócił 20 lat później. Faktycznie, 17 kwietnia 1864 patrol sześciu powstańców z partii Malinowskiego, ostatniego oddziału działającego w Puszczy Kozienickiej, przybył do Grabowa, schwytał Andrzeja Rogalę i w karczmie osądził w obecności sołtysa, Krzysztofa Rogali. Oskarżono go, że obezwładnił zabłąkanego powstańca i wydał go w ręce stacjonujących w Zwoleniu Rosjan. W trakcie posiedzenia Krzysztof nawet spoliczkował krewniaka, a potem, „bratając się z powstańcami przy gorzałce”, wskazał im dwóch kolejnych kolaborantów z Wylezina, Andrzeja Sobuta i Franciszka Chołuja. Andrzej Rogala został zaś powieszony na gruszce przed własną chałupą, a sama chałupa spalona, przy czym zraniono Tomasza Chołuja, który próbował przeszkodzić w podpaleniu. Patrol ruszył do Wylezina, lecz Sobuta i Chołuj zdołali uciec, ostrzeżeni. Jeszcze tego dnia w Wylezinie i Grabowie pojawili się żołnierze rosyjscy, ale powstańców już nie było. Krzysztofa Rogalę aresztowano i zesłano na Syberię do Tobolska[31]. Dane historyczne potwierdzają zatem lokalną opowieść i pozwalają na rekonstrukcję wydarzeń. Rosjanie rzeczywiście wypłacali nagrody w wysokości od 3 do 10 rubli za schwytanie i dostarczenie powstańca – i wiadomo, że niektórzy się na te pieniądze połakomili. W Policznie chłop Jakub Romanowski złapał przy pomocy sąsiadów powstańca, związał go i odwoził do Zwolenia, kiedy natknął się na powstańczy patrol. Jeńca uwolniono, Romanowski zawisł na przydrożnej sośnie. Podobny koniec spotkał Zwolenianina, Juliana Pytkowskiego, pomagającego Rosjanom w tropieniu „buntowników”[32]. Te wypadki są miarą tragedii polskich, kiedy często dochodziło do bratobójczych walk, prowokowanych i wygrywanych przez naszych ciemiężycieli. Andrzej Rogala, mąż i ojciec siedmiorga dzieci[33], nie musiał mieć orientacji w meandrach polityki, poza tym, od chłopów zawsze wymagano posłuszeństwa, nie uważając ich za pełnoprawnych uczestników życia narodu i społeczeństwa.
Pamiątką tych wydarzeń są jeszcze tak zwane krzyże uwłaszczeniowe. Były to wznoszone w formie przydrożnych kapliczek pomniki wdzięczności dla cara za akt uwłaszczenia w 1864. W mikroregionie stoją one jeszcze w Kazanowie[34], Ławeczku, Grabowie, Ciepielowie, Chotczy[35], Bronowicach i w Klikawie[36]. W okresie międzywojennym (w 1928 r.) grabowski zmieniono w dowód wdzięczności za odzyskanie niepodległości[37].
Józef Aksamitowski wybudował krzyż na „swoim gruncie przy drodze do Suchej”. Jeszcze w połowie XX wieku obszar pomiędzy Zwoleniem a Suchą był w znacznym stopniu zalesiony. Ten skrawek Puszczy Kozienickiej był świadkiem wielu tragedii, ponieważ od powstania styczniowego aż po czasy walk z nową władzą po 1945 roku partyzanci wykonywali w nim wyroki na osobach uznanych za zdrajców interesu narodowego. Cały ten obszar zaliczyć należy do naznaczonego cierpieniem, aczkolwiek nie ma sygnałów, aby tam straszyło.
Miejsce gwałtownej śmierci człowieka zawsze uchodziło za podejrzane, tym bardziej, że często stawało się jednocześnie miejscem pochówku tej osoby. Uważano bowiem, że ktoś taki odszedł nie będąc w stanie łaski uświęcającej. Zapewne zatem będzie straszył. Należało go zatem w jakiś sposób unieszkodliwić. Ogólnopolski był zwyczaj składania na grobach samobójców czy osób zamordowanych i pogrzebanych poza cmentarzem gałązek, tak że tworzyły się sterty chrustu, które raz w roku podpalano. Pisze o tym już Ulryk von Werdum[38]. Obyczaj taki potwierdzony został dla okolic Jedlni (tzw. mogiła kurnika, czyli handlarza drobiem, zabitego w 1801 roku); pod „cierniem” pogrzebano tam też czarownicę[39]. Najprostszym rozwiązaniem było postawienie krzyża. Taka jest geneza ufundowania nieistniejącego, a zastąpionego w 1994 figurą z Jezusem Miłosiernym drewnianego krzyża w Zwoleniu przy ul. Perzyny[40], obok tzw. glinianek. Pierwotny krzyż stał na „kurhanach”, z których miały wychodzić jakieś zjawy. Drewniany krzyż stoi nadal w Miodnem w miejscu zamordowania 2 września 1932 gajowego Piotra Gogacza[41]. Krzyż wskazuje także miejsce rozbicia się samolotu kpt. pil. Tadeusza Sędzielewskiego w Zamościu Nowym[42]. W polu pomiędzy Zielonką Nową a Starą stał onegdaj drewniany krzyż w miejscu zniszczenia 15 stycznia 1945 niemieckiego działa pancernego – załogę pewnie też pierwotnie pochowano w tym miejscu. Krzyży stojących na domniemanych lub całkiem realnych miejscach pochówków jest więcej – dwa przy drodze Koszary – Linów (na grobach Niemca i Rosjanina), w figura z 1919 roku Rawicy Kolonii (grób żołnierzy austriackich). Odpowiada to realiom – po I i II wojnie teren mikroregionu był usiany mogiłami. Rzadko jednak przy nich straszyło i płoszyło zwierzęta, ale się zdarzało, jak na drodze leśnej z Rudy do Ostrownicy, w miejscu partyzanckiego grobu. Tu także zadziałało ustawienie krzyża. W Rawicy Kolonii miano też pod figurką-mogiłą zakopać skarb[43].
[1] Nazwę zawdzięcza wykonanej w nim przez Ligę Obrony Kraju strzelnicy. Obecnie nie jest używana.
[2] K. Gregorczyk, Analiza potencjału turystyki kulturowej gminy Policzna z propozycją przewodnika, Lublin 2021, s. 39 (niepublikowana praca dyplomowa UMCS Lublin).
[3] S. Koba, Epidemia cholery w guberni radomskiej w latach 1847 – 1867, „Biuletyn Kwartalny RTN” 4, 1967, 4, s. 3 -16; o zakopaniu żywcem kobiety w Daleszycach – s. 15.
[4] W. Bara-Kapciak, Barycz i okolice: okruchy historii, Puławy 2005, s. 71.
[5] Z. Lesisz, Przewodnik historyczny po Zwoleniu, Zwoleń 2020, s. 26-27.
[6] Piękno kapliczek, figur i krzyży przydrożnych: Gmina Puławy, Góra Puławska 2014, s. 30, 110.
[7] N. Przepiórka, op. cit., s. 13-14.
[8] P. Madejski, op. cit., s. 19.
[9] P. Duma, Grób alienata: pochówki dzieci nieochrzczonych, samobójców i skazańców w późnym średniowieczu i dobie nowożytnej, Kraków 2020, s. 15-57.
[10] N. Przepiórka, op. cit., s. 19.
[11] S. Janusz, Boje o Kochanowskiego, Zwoleń 2001, s. 17; Z. Gierała, Opowieści…, s. 46-49.
[12] D. Kupisz, M. Kozdrach, Kochanowscy w XV – XVIII wieku, Warszawa 2018, s. 177-180.
[13] Ibidem, s. 120-121.
[14] Z. Gierała, Opowieści…, s. 75-77.
[15] M. Sołtysiak, Zabytki…, s. 106. Badania archeologiczne nie potwierdziły istnienia w tym miejscu pochówków.
[16] Ibidem, s. 211.
[17] Katalog zabytków sztuki w Polsce, t. 3: województwo kieleckie, z. 6: powiat kozienicki, Warszawa 1958, s. 28. Według tej inwentaryzacji jest to Matka Boża.
[18] Z. Gierała, Opowieści…, s. 108-110; 183-185.
[19] R. Krawczyk, Przydrożne kapliczki, figurki i krzyże Zwoleń i okolice, Zwoleń 2008, s. 23.
[20] J. Wiśniewski, op. cit., s. 107.
[21] Archiwum Parafii św. Stefana w Policznie, sygn. 55: Zaślubieni od roku 1798 do roku 1820, s. 2. O Boguckim S. Uruski, Rodzina: herbarz szlachty polskiej, t. 1, Warszawa 1904, s. 273.
[22] W. Dąbkowski, Powstanie styczniowe w Puszczy Kozienickiej, Warszawa 1974, s. 118.
[23] Za każdym razem poprzestano na zabraniu zawartości kasy miejskiej – Ibidem, s. 89, 116.
[24] Ibidem, s.232-233, 362-363.
[25] Ibidem, s. 110, 138.
[26] Ibidem, s. 150.
[27] Ibidem, s. 116.
[28] Ibidem, s. 224-225.
[29] Z. Gierała, Opowieści…, s. 162-164.
[30] APR, Kancelaria Naczelnika Guberni Radomskiej, sygn. 999, s. 86-88.
[31] W. Dąbkowski, op. cit., s. 384-385. Wrócił do Grabowa w 1884 roku – APR, Kancelaria Naczelnika Guberni Radomskiej, sygn. 621.
[32] Ibidem, s. 383-384.
[33] APR, ASC Zwoleń, sygn. 61, s. 174, nr 65: Andrzej Rogala, lat 44, miał umrzeć w Grabowie 18 kwietnia 1864, zostawiając po sobie wdowę i siedmioro dzieci.
[34] M. Sołtysiak, Zabytki, pomniki, miejsca pamięci, w: Kazanów nad Iłżanką, red. M. Sołtysiak, Radom 2004, s. 109.
[35] K. Sokół, A. Sosna, Stulecie w kamieniu i metalu: rosyjskie pomniki w Polsce w latach 1815 – 1915, Moskwa 2005, s. 27-28 (z błędami: Góra Puławska to zapewne Klikawa, a Łagów to Ławeczko).
[36] Piękno kapliczek…, s. 30, 77. W przypadku Klikawy także pojawiła się interpretacja patriotyczna i niektórzy uważają krzyż za pamiątkę potyczki z Rosjanami.
[37] Oryginalny napis brzmiał: Na cześć i chwałę Bogu Najwyższemu i na pamiątkę uwłaszczenia włościan przez Najjaśniejszego cesarza Wszech Rosji, króla polskiego Aleksandra II, 19 luty – 2 marca 1864. Włościanie wsi Grabów nad Wisłą ten pomnik wystawili – W. Dąbkowski, op. cit., s. 405-406.
[38] F. K. Liske, Cudzoziemcy w Polsce, Lwów 1876, s. 101.
[39] O. Kolberg, op. cit., t. 20, s. 242-243; J. Wiśniewski, op. cit., s. 68.
[40] R. Krawczyk, op. cit., s. 10.
[41] Ibidem, s. 22.
[42] N. Przepiórka, op. cit., s. 24.
[43] Z. Gierała, Opowieści…, s. 187.
Mikroregion zwoleński w skarby jakoś nie obfitował. W miejscu kapliczki św. Małgorzaty w Kazanowie miano odkryć skarb[1]. Ale są i inne skarby nadal do odnalezienia, znacznie cenniejsze. W 1844 roku Teresa Jabłonowska założyła księgę dla wnoszenia wpisów przez odwiedzających Czarnolas – do tej pory pokrywali oni swoimi podpisami poświęcony poecie i jego lipie pomnik, który w końcu uległ zniszczeniu. Do 1930 roku wpisało się do niej kilka tysięcy osób. Księgę w 1940 roku zabrał dziedzic Zawadzki. Widziano ją jeszcze w 1953 i ślad po niej zaginął[2]. W tajemniczych okolicznościach zaginął też zdeponowany w czasie ostatniej wojny u sołtysa Czarnolasu rękopis Jana Kochanowskiego – w latach 50. XX w. jeszcze istniał, a późniejsze jego poszukiwania nic nie dały[3]. Zaginęło także całe archiwum miejskie Zwolenia, a na pewno nie spłonęło w pożarze z 1800 roku, bo jeszcze w 1802 pisarz miejski Józef Musielewicz mógł sporządzić ekstrakt z XVI-wiecznych ksiąg miejskich[4].
[1] Z. Gierała, Opowieści…, s.78-79; Baśnie i legendy…, s. 189-190.
[2] E. Ruciński, op. cit., s. 66; W. Rousseau, Na tropie czarnoleskiej księgi pamiątkowej, „Wojewódzki Informator Kulturalny” 1979, 6, s. 10-11; M. M. Kacprzak, op. cit., s. 111.
[3] K. Bosek, Na tropie tajemnic Jana z Czarnolasu, Warszawa 2011, s.14.
[4] J. Wiśniewski, op. cit., s. 44.
Przydrożne obiekty kultu zwykle cieszyły się szacunkiem, ale ludzie bywają różni. W Grabowie stała kiedyś kapliczka św. Jana[1] – nie wiadomo, czy Chrzciciela, czy Nepomucena, ale jej lokalizacja – nad rzeczką – sugeruje czeskiego męczennika, chociaż i Chrzciciel był z tym żywiołem związany: święty Jan miał „chrzcić” wodę i od tego dnia kąpiel była bezpieczna[2]. Figura świętego w szczególny sposób musiała irytować rodzinę miejscowej „babki” – znachorki, ponieważ najpierw jej zięć urwał figurze rękę, a potem jego syn głowę. Syn miał wkrótce umrzeć na ból głowy, a zięciowi urodziło się kalekie dziecko (Grabów). W Osuchowie również św. Jan Nepomucen padł ofiarą niewybrednych żartów – okazała brogowa XVIII-wieczna kapliczka z figurą świętego[3], wskazująca ponoć miejsce dawnego dworu Osuchowskich[4], pod koniec XIX wieku stała vis-a-vis karczmy Żyda Majurka[5]. Święty cierpliwie znosił ekscesy klientów owego lokalu, dopóki jeden z nich nie zaczął się z niego naśmiewać i mu urągać. W odpowiedzi święty odwrócił się od karczmy i zaczął patrzeć na drogę do Kazanowa. Konsekwencje przyszły szybko – mimo świetnego położenia przy trakcie Skaryszew – Zwoleń karczma zaczęła podupadać, Majurek zwinął więc interes. Budynek rozpadł się ze starości[6].
[1] N. Przepiórka, op. cit., s. 10.
[2] Sz. Jastrzębowski, Sobótka…, s. 40.
[3] M. Sołtysiak, Zabytki…, s.108.
[4] M. Sołtysiak, Miejscowości gminy, w: Kazanów nad Iłżanką, red. M. Sołtysiak, Radom 2004, s.100.
[5] Taka rodzina faktycznie mieszkała pod Zwoleniem.
[6] Z. Gierała, Opowieści…, s. 168-170.
Jaka epoka, takie i strachy. W czasach industrializacji, technicyzacji, sztucznej inteligencji ludzie straszą się inaczej i czym innym. Pierwszym ogólnie znanym z takich strachów była opowieść o czarnej wołdze. Czarnym samochodem marki Wołga mieli jeździć porywacze dzieci. Tożsamość owych przestępców była określana różnie – SB, Stasi, KGB, księża, zakonnice, Żydzi, wampiry, gruźlicy, chorzy na białaczkę. Pasażerowie wołgi porywali dzieci, aby utoczyć z nich krew albo pozyskać narządy dla transplantacji. Innymi słowy, dawne poczciwe południce i mamuny przyjęły stechnicyzowaną postać. Podobne opowieści krążyły po całym świcie, analogie odnajdujemy w dawnym ZSRR, ale też Hiszpanii. W Zwoleniu o czarnej wołdze słychać jeszcze było po zakończeniu stanu wojennego, potem opowiastka zniknęła wraz z wołgami. Kto nią miał jeździć, nie precyzowano, ale znowu na celowniku były dzieci, którym nakazano uwagę i ostrożność. Obecnie po Polsce ma krążyć upiorne czarne BMW. W przyszłość zapewne będziemy się straszyć zbuntowanymi i krwiożerczymi humanoidami…
Spotkania trzeciego stopnia i obserwacje Niezidentyfikowanych Obiektów Latających (NOL, ang. UFO) można, jak wspomniano, uznać za następców tradycyjnych wierzeń w światy i istoty nie z naszego wymiaru albo rzeczywistości. Ze Zwolenia nie jest tak daleko do Emilcina, gdzie stoi od 2005 roku pomnik spotkania w dniu 10 maja 1978 miejscowego rolnika Jana Wolskiego z nieziemcami… Kosmiczne Ranczo w Rososzu też można odwiedzić. Okolice Zwolenia jak dotąd zbytnio kosmicznych gości nie zainteresowały; ostatnio NOL-e obserwowano nad Radomiem 10 maja 2011[1], a więc w rocznicę „spotkania” w Emilcinie[2]. Ale w lipcu 2003 r. na polu zboża w Zielonce Nowej pojawiły się tajemnicze, przypominające zwierzę, kręgi, które przyciągnęły ufologów i zwykłych ciekawskich[3]. Żart ten zapewnił mieszkańcom wsi kilka dni wizyt różnych osób. „Zjawisko” nie powtórzyło się i nie zostało wykorzystane komercyjnie
[1] https://echodnia.eu/radomskie/ufo-nad-radomiem-tajemnicze-obiekty-lataly-nad-miastem-twierdzi-swiadek/ar/8819853 [dostęp 14.08.2024].
[2] W 1978 NOL-e były niezwykle dla Polski łaskawe, bo zarejestrowano je też w Golinie i Przyrownicy – M. Skibińska, op. cit., s. 79-80, 271.
[3] J. Panek, Kto buszował w zbożu?, „Echo Dnia” 2003, 153, s. 1, 11.
Zwoleński mikroregion zasiedlały onegdaj liczne stwory nie z tego świata. Zasiedlały, ponieważ odchodzą nieubłaganie do kulturowego niebytu – wedle stwierdzenia jednego z respondentów „wraz z ostatnim koniem odeszły ze wsi zmory” (Zielonka Nowa). To nawiązanie do powszechnej wiary w plątanie końskich grzyw przez zmory. Ta sama wiara twierdziła, że zmorą musi zostać każda siódma córka (nadal spotykane). W Bartodziejach zanotowano przypadek chłopa, którego takowa zmora dusiła we śnie; zaczaił się na nią i o północy spostrzegł przeciskającą się przez dziurkę od klucza słomkę. Ciachnął ją sierpem, a nazajutrz rano okazało się, że ktoś ciężko ranił jego sąsiadkę. Zmory zatem były, brakuje zaś przekazów o upiorach. Czarownicami także w mikroregionie także nie obrodziło, stosy nie płonęły – ale też nie wiemy tego na pewno, bo akta miejskie zaginęły. Egzekucje na stosie wykonano za to w Janowcu w 1745, ale powodem skazania była zoofilia[1]. Za to do tej pory żywa jest wiara w tzw. uroczne oczy[2]. Kiedy już urocznoocznik wyrządził szkodę, należało znaleźć dobrego zamawiacza. W każdej wsi działał ktoś taki, czasami wyspecjalizowany w konkretnych problemach[3]. Wszelkiego rodzaju choroby i przypadłości leczyli znachorzy i znachorki przy pomocy niekiedy egzotycznych metod. Byli dumni ze swoich umiejętności, a znachor ze Szczęścia swoją rangę podkreślał używając laski przypominającej pastorał. Sporo było za to zjaw bezpostaciowych, głównie ogników, gorejących głowni, przemieszczających się po polach. Uważano je za błąkające się dusze, co bardziej mściwi dodawali, że to dusze nieuczciwych geometrów[4]. W mikroregionie ten ostatni osąd podzielali mieszkańcy Kazanowa po przegraniu procesu z Kroczowem[5]. Z demonów o prasłowiańskim rodowodzie spotykamy tylko Mamunę, która miała porywać albo „odmieniać” dzieci[6]. Jako że wedle podzwoleńskich przekonań mamuny miały czaić się po polach, doszło na naszym terenie do połączenia mamun z południcami[7]. Równie powszechnym widziadłem był biały albo lśniący, świetlisty pies, widywany po nocach jeszcze w l. 60. XX wieku. Nie podejrzewam tutaj „skażenia” lokalnej wiary przez stworzonego przez Arthura Conan Doyle’a psa Baskervillów. Wizja ta jest nazbyt powszechna i przyjmowana za wiarygodną. Miarą tej ostatniej jest fakt, że w Strykowicach pewien pijak zostawszy napadniętym przez białego psa uznał, że to nadprzyrodzone upomnienie i przestał pić. Wrócił do nałogu, kiedy się okazało, że zamachu na jego osobę dokonał najzwyklejszy wsiowy burek, tylko o białej sierści (Strykowice).
[1] Archiwum Państwowe w Lublinie, Akta miasta Kazimierza Dolnego, sygn. 17, s. 859. Podobna sprawa z 1732 wobec mieszkańca Łaguszowa ibidem, s. 363-364 (ze względu na młody wiek otrzymał tylko baty).
[2] O zjawisku M. Barthel de Weydenthal, Uroczne oczy, Lwów 1922.
[3] Cf. O. Kolberg, op. cit., t. 20, s. 71: w Zastowie jeden mieszkaniec umiał zaklinać Wisłę.
[4] L. J. Pełka, op. cit., s. 36, 161-162, 168.
[5] M. Sołtysiak, Dzieje Kazanowa, w: Kazanów nad Iłżanką, red. M. Sołtysiak, Radom2004, s. 39-40.
[6] O niej zob. L. J. Pełka, op. cit., s.42.
[7] O nich zob. L. J. Pełka, op. cit., s. 164-174.
Zwierzęta i rośliny uznawane były za posiadające moc magiczną, przypominały też ludziom o ważnych sprawach, szczególnie o wydarzeniach związanych z dziejami Zbawienia. Niekiedy nosiły na sobie znaki, będące pamiątkami kontaktu z mocami nieziemskimi. Tak jak wszystko wokół, mogły nieść ze sobą przesłanie dobre lub złe, szczęście lub nieszczęście.
W mikroregionie zwoleńskim powszechnie wierzono w to, że zwierzęta są w stanie lepiej od ludzi wyczuwać obecność mocy nie z tego świata, a nawet rozpoznawać przyszłe wydarzenia[1]. O płoszących się koniach już wspominano. Nadchodzące nieszczęście, zwykle czyjąś śmierć albo zarazę, sygnalizowało psie wycie (powszechne i nadal żywe przeświadczenie). Takie samo znaczenie przypisywano pohukiwaniu sowy, przede wszystkim pójdźki (Athene noctua), której przeciągłe „puujić” rozwijano w „Pójdź w dołek pod kościołek”. Nawiązanie do praktyki grzebania zmarłych przy kościele wskazuje na dawność tego przeświadczenia. Umiejętność zwierzęcego prorokowania pojawia się też w opowiastce o ciekawskim gospodarzu, który chcąc dowiedzieć się o czym w noc wigilijną rozmawiają jego inwentarz, ukrył się pod żłobem (czy ogólnie w oborze) i ku swojemu przerażeniu usłyszał, że za trzy dni jego woły czy konie zawiozą go na cmentarz (powszechnie znana[2]). Ta ludowa wersja biblijnej opowieści o Saulu i wiedźmie z Endor (I Król. 28. 7-25) przesłanie miała jasne: lepiej człowiekowi nie sięgać po to, co nie przynależy do jego świata, a i nadmierna ciekawość nie popłaca. Wiara w zwierzęcą intuicję jest popularna i pobrzmiewa też w zwoleńskiej satyrze na chciwość kleru, w której to pies Kruczek Myszołów odnajduje zakopany skarb[3]. Czarny pies, zwłaszcza wielki, a także czarny kot wszędzie uważane były za stworzenia demoniczne.
Z drugiej strony świat zwierzęcy miewał i milsze oblicze. Myjący się kot miał zapowiadać przybycie gości (powszechne) albo deszcz: tak wieszcza bestyja, że się zawżdy na deszcz myja, jak to ujął Jan Kochanowski[4]. Uniwersalnie pozytywnie kojarzono bociany białe (Ciconia ciconia), bo przynosiły dzieci, a fakt założenia przez nich gniazda w gospodarstwie poczytywano za dobrą wróżbę i ochronę przed ogniem (powszechne). Za ptaki pomyślne uznawano też jaskółki dymówki (Hirundo rustica) i oknówki (Delichon urbicum), a także kukułkę (Cuculus canorus). Z kukania tej ostatniej wróżono, poza tym uznawano, że jeśli pierwszy raz w roku kukułka nas „okuka”, kiedy będziemy mieć przy sobie pieniądze, to będziemy bogaci do następnego roku. Generalnie ocena zwierzęcia zależała od tego, jak zachowało się wobec Jezusa lub Maryi w czasie Męki albo Narodzin[5].
Podobnie było z roślinami. Najsłynniejszą rośliną magiczną i legendarną była paproć – jej kwiatu pożądano. Zgodnie z powszechnym przekonaniem paproć zakwitała tylko w noc świętojańską o północy. Jej kwiatu, porównywanego do „gwiazdeczki”, pilnowały jednak czarcie moce, odpędzające śmiałków. Oprócz odwagi potrzebne były więc i zabiegi magiczne, np. pod Opatowem uważano, że kwiatu paproci trzeba szukać nago[6]. Zazwyczaj w legendach znalezienie kwiatu dawało bogactwo, ale pod Zwoleniem akurat uważano, że szczęśliwy jego posiadacz „wiedzieć będzie wszystko to, co ludzie o nim złego mówią”[7]. Czartowskie rośliny zwykle były trujące, co nie zaskakuje. Należał do nich kąkol polny (Agrostemma githago), silnie trujący dla ludzi i zwierząt, nazywany diabelską rośliną albo diabelskimi kwiatkami[8]. Jego ziarna zatruwały mąki, chleby, pasze dla zwierząt, kawy zbożowe. Nazwa zatem pełniła funkcje ostrzegawcze, a asumptu do piekielnych skojarzeń dawała też nowotestamentalna przypowieść o kąkolu (Mt. 13.24-30). Z kolei okazy ostów i ostrożeni ze szczególnie długimi kolcami (jak oset nastroszony) nazywano piekielnikami – po łanach takich roślin pędzano w czyśćcu pokutujących (Bartodzieje, Zielonka Nowa). Przeciwko czartom i czarownicom skuteczne było ziele świętojańskie, czyli dziurawiec (Hypericum perforatum). Ciekawe, że uważano tak już w średniowieczu.
[1] L. J. Pełka, op. cit., s. 41.
[2] Cf. M. Rościszewski, Bajki, baśnie i legendy ludowe na tle przyrodniczem, Lwów 1922, s. 73.
[3] O. Kolberg, op. cit., t. 21, s. 207.
[4] Sob. III, 37-38. Bazował Kochanowski na popularnym ludowym przysłowiu, cf. O. Kolberg, op. cit., t. 20, s. 117-118; J. Krzyżanowski, Paralele: studia porównawcze z pogranicza literatury i folkloru, Warszawa 1977, s.210-211, 214.
[5] Cf. Rościszewski, op. cit., s.110-114.
[6] Sz. Jastrzębowski, Sobótka we wsi Mikułowice, „Wisła” 5, 1891, s. 39-40.
[7] Sz. Jastrzębowski, Czarnolas i Policzna: notatki etnograficzne, „Wisła” 10, 1896, 2, s. 237.
[8] J. Waniakowa, Polskie gwarowe nazwy dziko rosnących roślin zielnych na tle słowiańskim: zagadnienia ogólne, Kraków 2012, s. 109; M. Kujawska, Ł. Łuczaj, J. Sosnowska, P. Klepacki, Rośliny w wierzeniach i zwyczajach ludowych: słownik Adama Fischera, Wrocław 2016, s. 187-189.